Kolejne niechlujstwo

No to jeszcze jeden wpis na temat CK. Jakiś czas temu już pojawiło się zakończone postępowanie w naukach o zdrowiu. Wydaje się, że to jedna z habilitacji, co do których nie ma większych wątpliwości. Ja po raz kolejny o niechlujstwie.

 

Ja o tym, że jedna z recenzji zamieszczona przez CK jest nieczytelna. I tak się zastanwiam, czy urzędnik/czka Centralnej Komisji nie zauważyła, że skan jest nieczytelny? A jeśli zauważyła, to stwierdziła, że to nie ma znaczenia? Bo co za różnica, przecież nikt nie czyta, a jak czyta, to jedna recenzja w tę czy w tę nikogo nie obchodzi? Ja po raz kojeny chcę zwrócić uwagę na to, że mówimy o ważnych sprawach. Bardzo ważnych! I oczekiwałbym podejścia urzędników CK odzwierciedlającego ten fakt.

 

Biały dym?

Do poprzedniego wpisu dodam, że chętnie bym się dowiedział, jaką ilością głosów wybrano poszczególnych członków Centralnej Komisji, jaką ilością głosów wybrano obu kandydatów na przewodniczącego, ilu było kandydatów itd. itd. Utajnienie tych wyborów jest  dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Ale może idzie o to, żeby już następnej kadencji wybór przewodniczącego obwieszczać białym dymem, a same wybory kandydatów nazwać konklawe.

 

Czy rzeczywiście podanie do wiadomości publicznej, że na któregoś z profesorów nie głosowano, podważyłoby jego czy jej profesorskość? Wyjątkowo miałka byłaby ta profesorskość! Nie mam żadnych wątpliwości, że Centralnej Komisji, a w szczególności jej członkom dobrze by zrobiła duża doza transparentności!

 

Gratulacje!

Wybrano przewodniczącego CK. Z dwóch kandydatów minister Kudrycka wybrała prof. Antoniego Tajdusia, z krakowskiej AGH. Nie byłoby w tym nic szczególnie godnego uwagi, gdyby nie to, że po raz kolejny wybrano kandydata, który, z tego, co wiadomo, uzyskał mniej głosów niż kontrkandydat. Pierwszym wyborem członków Centralnej Komisji był ponownie prof. Jerzy Brzeziński, z UAM. I właśnie dlatego postanowiłem to skomentować. Zanim jednak to zrobię, chcę powiedzieć, że nie mam zdania, który z Panów Profesorów byłby lepszym przewodniczącym i jest mi w rzeczywistości całkiem obojętne, który z nich obejmuje stanowisko.

 

Problem dla mnie leży gdzie indziej. CK jest organem wybieranym przez pewną część środowiska akademickiego (na temat niereprezentatywności takich wyborów już pisałem), jeśli tak, nie mogę pojąć, czym kieruje się minister nauki, nie uznając wyboru wybranych przez to środowisko członków. Takie decyzje dodatkowo podważają CK i jej działalność, zupełnie niepotrzebnie wprowadzając wybór polityczny do działalności Komisji. Wszak nie chce mi się zupełnie wierzyć w plotki, które wskazują, że Pani Minister całkiem personalnie i prywatnie nie cierpi profesora Brzezińskiego. Samemu Panu Profesorowi serdecznie gratuluję drugiego pominięcia przez rządzących. Najwyraźniej Pan Profesor robi kawał solidnej roboty, skoro go tak intensywnie rządy nie lubią.

Zmuszać!

Drobna uwaga. Na blogu Doktrynalia komentarz prof. Jacka Kolbuszewskiego wskazujący bezsilność habilitanta (i nie tylko – wszak recenzentów się nie pogania) wobec opóźniających się recenzji i postulujący wprowadzenie rygorów wymuszających terminowość recenzji. Bardzo się cieszę, że również profesorowie widują taką konieczność, a także bardzo konkretne finansowe wymiary opoźnień.

 

Niestety, skoro nie można liczyć na profesjonalne zachowanie recenzentów, należy je wymuszać.

24 lata

Przedwczoraj chyba koleżanka (adiunkt) zwróciła mi uwagę na pomyślnie zakończone postępowanie habilitacyjne z historii, w którym habilitantka skończyła studia w 1980 r., co, jak się okazało, było przed narodzinami koleżanki doktor. Pewnego smaczku mojej rozmowy nadało to, że koleżanka będzie się habilitować w ciągu najbliższych, ma nadzieję, 2 lat. I w ten sposób doszedłem do problemu, który parę razy pojawił się w dyskusjach na tym blogu – problem wieku habilitanta. Czy rzeczywiście jest sens, żeby habilitowała się osoba, powiedzmy, koło 60-tki, a zatem na kilka lat przed emeryturą. Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć – no ale po co, do grobu tego nie weźmie itd itd.

 

Mam inne zdanie. Myślę, że habilitacja powinna być 'ślepa’ pod każdym wzzględem z wyjątkiem dorobku naukowego. Nie mnie i nikomu innemu oceniać trajektorii życiowych habilitanta, wyborów życiowych, kariery itd. Habilitant ma spełniać kryteria ustawowe i nic więcej.

 

Jest jednak dodatkowy problem, który się pojawia w wypadku osób habilitujących się w wieku, powiedzmy, przedemerytalnym. Czy pod uwagę należy brać jedynie jakość i ilość dorobku, czy należy również brać pod uwagę w ocenie 'intensywność’ dorobku? Bez wątpienia 5 świetnych artykułów w ciągu, powiedzmy, 5 lat, to zupełnie inny dorobek niż te same 5 artykułów w ciągu 25 lat. Powstaje więc pytanie: czy ten drugi dorobek spełnia kryteria habilitacyjne w ten sposób co ten pierwszy? Według mnie nie. Ten drugi dorobek jest 'gorszy’.

 

Nie chcę się wypowiadać na temat tego, czy habilitant, który spełnia kryteria habilitacyjne po 25 latach pracy naukowej (we wspomnianym wcześniej postępowaniu habilitantka potrzebowała 24 lata na habilitację!!) powinien dostać habilitację czy nie. Jednak w omawianym postępowaniu recenzenci nie zająknęli się nawet chyba na ten temat (recenzje czytałem bardzo pobieżnie). Dla mnie to problem, podobnie jak problemem są dla mnie doktoraty robione przez kilkanaście lat (nie trzeba długo szukać, by znaleźć takich habilitantów), podobnie jak i habilitacje, które się uzyskuje po, tak tak, kilkudziesięciu latach.

 

Czy coś z tym trzeba zrobić? Pewnie nie – nowa ustawa wymusza intensywność pracy. Lepiej rozumiem, dlaczego. 

 

Margines błędu

W psychologii zakończone świeżo postępowanie. Postępowanie, na które zwróciłem uwagę już wcześniej i czekałem na jego zakończenie. Habilitantka publikuje zarówno po angielsku (choć w Polsce), jak i po francusku nie w Polsce, ilościowo ma dorobek znaczny, jakoścowo, wydaje się, że niekoniecznie. Recenzje były dość spójne, a wszystko zakończyło się odmową nadania stopnia. I właściwie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie to, że wisi kilka zakończonych postępowań w psychologii, gdzie już na pierwszy rzut oka dorobek już dzisiaj doktorów habilitowanych różni sie na niekorzyść od dorobku omawianej habilitantki. I tu po raz kolejny podnoszę problem spójności ocen. Rozumiem doskonale, że zawsze będzie w takich ocenach pewien margines błędu związany z subiektywnym osądem recenzenta. Mam jednak wrażenie, że tu rozpiętość ocen habilitantów wykracza poza ów margines błędu.

 

Zanim skomentuję to, co się stało, mam zastrzeżenie. Nie chcę się wypowiadać na temat tego, czy habilitantkę skrzywdzono, czy może bardziej niesłusznie przepuszczono wcześniejsze habilitacje. Nie mam zdania, a i nie jest to ważne. Ważniejsze jest to, po pierwsze, by wprowadzić nadzór jakości postępowań. Bardzo źle jest i będzie dalej, jeśli postępowania habilitacyjne będą opierać się na łucie szczęścia – fajni/źli recenzenci, fajna/zła rada wydziału. Po drugie, wydaje się, powtarzam, konieczne zarzadzanie okresem przejścia ze starego do nowego trybu habilitacyjnego, a szczególnie szkolenie recenzentów. Po trzecie, niestety, mam wrażenie, że coraz trudniej jest myśleć, że dobrze, że jest habilitacja.

Czekanie

Ostatni wpis, razem z dyskusją pod nim, uświadomił bardzo dobitnie, powiedzmy, ulotność, procesu w kategoriach czasowych. Na stronach CK wisi wiele postępowań rozpoczętych rok temu…. No i coraz intensywniej czekam i zaczynam wypatrywać recenzji. Co prawda, ustawowy termin jeszcze nie minął, jednak zaczynam się niecierpliwić.

Rok nie wyrok

Od jakiegoś czasu zwracają moją uwagę postępowania, które 'od zawsze’ widzę, gdy wchodzę na strony CK. I rzeczywiście, po przeglądnięciu kilku postępowań, najstarsze, które znalazłem, wszczęte zostało w połowie roku 2011. Tak, tak, to postępowanie habilitacyjne trwa już półtora roku! Znalazłem wiele, które trwają już około roku. Więc, nie, to nie jest jedno wyjątkowe, szczególne postępowanie, wypadek przy pracy.

 

Trudno oczywiście określić, ile powinno trwać postępowanie habilitacyjne (przed złożeniem wniosku liczyłem, że to nie powinno być więcej niż ok 6 miesięcy, maksymalnie 8). ale 12 miesięcy, 18?! Przecież to nieporozumienie. Oczywiście, można zakładać, że habilitant miał pecha, recenzenci marli jeden po drugim. Ale to wskazywałoby, że bycie recenzentem jest  predyktorem wręcz dramatycznego obniżenia długości życia! Myślę, że można znaleźć prostsze wytłumaczenie. Otóż terminowość postępowania jest okolicznością niepriorytetową. Po prostu, habilitant ma czekać, aż się receznent zdecyduje napisać. I tyle.

 

Mój komentarz? Po prostu żałosne. Zwykłe nadużywanie władzy.

 

PS. Zakończenie części tych postępowań może również być po prostu nie odnotowane. To jednak pokazuje, z jaką wagą i pieczołowitością traktuje się rozporządzenie ministra w administracji zarówno uczelni, jak i CK.

Dziwak Goldacre

Na forum rozpoczęła się dyskusja na temat monotematyczności – mam nadzieję, że potrwa. Podobnie jak dwóch dyskutantów nie widzę zalet monotematyczności. Nie widzę w monotematyczności nic, co wskazywałoby, że habilitant ma większy czy mniejszy wpływ na rozwój dyscypliny (cokolwiek miałoby to znaczyć). W praktyce rzecz jasna kwestie są do pewnego stopnia pozorne. Szczególnie w naukach eksperymentalnych trudno o skakanie z tematu na temat w kolejnych artykułach. Jednak zakłądając, że to jest możliwe, dlaczego by nie? Dlaczego, powiedzmy, 5-7 artykułów w czołowych czasopismach na jeden temat jest lepsze od 5-7 artykułów na kilka tematów? Nie rozumiem tego zupełnie, poza oczywiście faktem, że kiedyś trzeba było pisać książki, a teraz już nie trzeba i zastąpiliśmy ksiązki cyklem monotematycznym, bo jednak 'książka to książka, jak kiedyś usłyszałem. Uwielbiam tautologie – zawsze przygważdzają mocą argumentu.

 

Druga rzecz, do której wracam na blogu, to przynależność dyscyplinarna wspomniana przez spryciurkę. Nie rozumiem, skąd ta waga przypisywana szufladkowaniu (poza okolicznościami pozaintelektualnymi takimi jak minimum kadrowe). Czy dorobek kandydata stanie się gorszy przez to, że kwalifikujemy go jako X, a nie Y? Czy publikacja w czołowym piśmie nagle staje się publikacją w poślednim piśmie? I na odwrót, czy publikacja byle gdzie nagle staje się mistrzostwem świata? Rozumiem oczywiście, że są różne standardy w dyscyplinach, ale od tego przecież są recenzenci, żeby ocenić dorobek habilitanta w konitekście jego specjalności czy tematyki badań. Oni dokonują oceny – co za różnica, jak zakwalifikujemy dany artykuł? Mnie zresztą interdyscyplinarność moich badań martwi, o czym pisałem już parę razy. A recenzent, który twierdzi, że nie zaliczy do dorobku części publikacji habilitanta, bo 'się liczy dorobek w dyscyplinie’ przeraża mnie!

 

Rozumiem oczywiście, że ustawa wymaga określenia wpływu na rozwój dyscypliny. Jednej. Z taką ustawą musimy żyć. Jednak warto pamiętać, że świat jest dużo bardziej interdyscyplinarny niż nasze ustawy. Na świecie robi się badania, w których ścisłowcy współpracują z humanistami. Niedawno wydana książka Bena Goldacre’a 'Bad Pharma’, choć popularnonaukowa, świetnie pokazuje badania na pograniczu medycyny, farmakologii i socjologii. Z jakiej to dyscypliny miałby się habilitować Goldacre, który z zawodu jest lekarzem, na dodatek psychiatrą,  filozofem i neuronaukowcem?  To sztywne trzymanie się dyscyplin jest przeżytkiem z epoki w nauce, która już dawno przestała istnieć!

 

I jeszcze na koniec w sprawie trwającej dyskusji na temat habilitacji. Cieszę się z niej bardzo. Problem w niej dla mnie jest taki, że krytykować obecnie istniejącą habilitację jest bardzo łatwo. Sam to robię na tym blogu. Dużo trudniejsze jest wypracowanie nowych zasad awansu podoktorskiego. Zniesienie habilitacji można zrobić z dnia na dzień. Wypracowanie rzetelnych procedur takiego awansu zajmie wiele miesięcy, a wprowadzenie w życie, kilka lat. I to o nich  zdecydowanie warto zacząć dyskutować!

 

Kim jest profesor?

Druga polemika ze mną dotyczy tego, kim jest profesor. Profesor Trzy.14 proponuje tezę, że profesor to przede wszystkim nauczyciel, promotor. To, co po nas zostaje, to nasi następcy.

 

I właściwie to chciałem się zgodzić z kolegą profesorem, gdyby nie to, że by być owym nauczycielem, promotorem, profesor musi mieć zdanie, musi najpierw zrozumieć problemy, które będzie wykładał. Musi wypracować swoją perspektywę. Do tego jednak potrzebne są badania. Cóż będzie deklarował, że odniosę się do etymologii 'profesor’, profesor, który nie ma zdania? O jakiej to rzeczywistości będzie nam mówił? Dlatego właśnie mówię, że podstawą profesorskości jest stowrzenie wiedzy/perspektywy. To jest podstawa.

 

Czy to zostanie podważone, jeśli profesor nie będzie miał następców? Wydaje mi się, że nie. I tak, myślę, że następcy, sztafeta pokoleń naukowych, to ważny proces naukowy. Jednak nie on stanowi o tym, czy ktoś jest czy nie jest profesorem. Profesor to ten, kto deklaruje, mówi jak jest. To to jest kluczowe.