Nieukrywana zazdrość

W jednym z ostatnich wpisów dr Kulczycki porusza sprawę szybkiej habilitacji. Oczywiście nie daje na nia przepisu, choć kusi tym w tytule wpisu, twierdząc, że pozostaje nam robić naukę. Gdy zajmiemy się nauką, habilitacja zajmie się sobą. Na samym początku pisania tego bloga, taki właśnie zadeklarowałem 'manifest habilitacyjny’. Idzie o uprawianie nauki, a nie o 'robienie habilitacji’.

 

Jest jednak coś w owym robieniu habilitacji, a szczególnie w szybkiej habilitacji i chciałbym dwa słowa o tym właśnie. Otóż im dłużej myślę o tym, tym bardziej myślę, że 'robienie habilitacji’ jest nieodzowną częścią uprawiania nauki. Bardzo trudno dzisiaj, jak sądzę, oddzielić naukę od jej instytucjonalnych uwarunkowań. Czy chcemy czy nie, trzeba zrobić doktorat, trzeba zrobić habilitację, pewnie po habilitacji trzeba zrobić profesurę (choć to chyba inne 'trzeba’). Szybka habilitacja daje nam szybszy awans, a bez wątpienia jest coś przyjemnego w byciu młodym doktorem czy profesorem, owa szybkość pozwala nam uzyskać dodatkowe zyski – choćby właśnie uznanie i podziw za szybkość.

 

Ten instytucjonalny wyścig awansowy nie jest rzecz jasna domeną jedynie polską. Znam młodych profesorów w anglosaskiej nauce, którzy są są cali szczęśliwi z tego, że profesurę uzyskali, powiedzmy, po trzydziestce lub, częściej, przed czterdziestką. Co ciekawe, to, co rozumiemy pod pojęciem szybkiej habilitacji, zmienia się. Jeszcze nie tak dawno, habilitacja koło pięćdziesiatki była normą (przy pewnych różnicach między dyscyplinami), a habilitacja po czterdziestce była szybka. Dziś znam doktorów habilitowanych (głównie ścisłowców zresztą), którzy habilitację robili tuż po trzydziestce.

 

I tak to, szybkiej habilitacji, a w każdym razie szybszej habilitacji niż moja, wszystkim doktorom habilitowanym serdecznie zazdroszczę i mam nadzieję, że wyprzedzę ich jeszcze….Póki co, wypatruję drugiej recenzji.

Bo Komitet powiedział….

Profesor-pedagog nadal ubolewa nad pedagogiką jako nauką społeczną. Przyznam, że wciąż zadziwiają mnie argumenty. Tak, rozumiem względy praktyczne, zgadzam się, że profesorowie mogą zostać zmuszeni do drugiej habilitacji (a przecież nie ma to większego sensu). Nie rozumiem jednak argumentu, że jest jakaś humanistyczna esencja pedagogiki. Co ciekawe, jedynym argumentem, który Pan Profesor jest w stanie podać, to stanowisko Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN.

 

Profesor-pedagog zdaje sie nie rozumieć, że argument 'bo Komitet powiedział’, ma taką samą moc, co argument 'bo Minister powiedział’. Poza, oczywiście, tym, że to minister ma ostatnie słowo.

 

Interpretacje pedagoga

Jakiś czas temu, we wpisie o doktoracie habilitanta, pisałem o tym, że w części postępowań habilitacyjnych, habilitanci wliczają dorobek publikacyjny oparty o swój doktorat do osiągnięcia habilitacyjnego. Jest to praktyka oczywiście naganna – nie można uzyskiwać dwóch stopni na podstawie jednych badań.

 

W opisanym wcześniej postępowaniu, cytowany już kilkukrotnie profesor-pedagog zaskakuje nową interpretacją. Otóż w  recenzji  uznaje, że publikacje 'z doktoratu’ nie mogą wejść do podoktorskiego dorobku publikacyjnego. Oczywiście, profesor-pedagog nie mówi tu o doktoracie z zszywki (tu sprawa wydaje się dość ambiwalnetna, skoro publikacje te są doktoratem), ale o nieopublikowanej rozprawie, którą autor przekłada na publikacje.

 

Muszę przyznać, że absurdalność tejże interpretacji przyprawiła mnie o kolejny już opad szczęki. Jak świat długi i szeroki, doktorzy publikują wyniki swych badań doktorskich. Z dwóch powodów. Dobry doktorat, nie opublikowany, praktycznie nie istnieje w sferze publicznej, a warto, żeby zaistniał. Po drugie, niepublikowanie wyników doktoratu praktycznie wyłącza młodego doktora z obiegu publikacyjnego. Cóż miałby publikować młody doktor, jeśli nie właśnie wyniki własnego doktoratu!? Szczególnie w naukach eksperymentalnych uzyskanie dorobku ORAZ osiągnięcia habilitacyjnego w 8 lat byłoby praktycznie niemożliwe.

 

Mojemu opadowi szczęki towarzyszy przerażenie, że profesor-pedagog jest członkiem CK!

Struktura wymagań

Krótko dzisiaj (ostatnio na nic nie mam czasu) na temat zakończonego pozytywnie postępowania z pedagogiki. Ciekawe było to, że dwóch negatywnych recenzentów (w tym komentowany tu już profesor-pedagog) uznaje nową procedurę za znacznie podwyższającą pułap dla habilitantów. Jeden z recenzetów pisze, że decydując się na nową procedurę, habilitantka powinna się zrozumieć nową  'strukturę wymagań’, powinien to też odzwierciedlać autoreferat. Obaj recenzenci bardzo negatywnie odnoszą się do dorobku habilitantki, profesor-pedagog dość mechanicznie wylicza wszystkie kryteria oceny habilitantów, wskazując, że habilitantka nie spełnia znacznej ilości. Nie przypominam sobie recenzji tak wyraźnie odnoszących się do zasad nowej procedury i chyba dobrze, że recenzenci się na to zdecydowali. 

 

Trzecia recenzja to laurka recenzentki dla habilitantki – biorąc pod uwagi fumdamentalne zarzuty dwóch recenzentów, w tym zarzuty nieuczciwości akademickiej, jest to kolejna recenzja od czapy. Mam nadzieję, że recenzentce wstyd. 

 

Klasyfikacja dziedzin i dyscyplin

Drobna uwaga na temat dziedzin i dyscyplin naukowych. Otóż takie podziały istnieją pewnie jak świat długi i szeroki, jednak istnieją w innym celu niż ten, który przyświeca dzielnej minstrze, która, jak Stalin fajką, przesuwa dyscypliny między dziedzinami.

 

Otóż w dokumencie OECD dość wyraźnie mówi się, że celem podziału jest 'monitoring, evaluation, allocation of funds’.  A zatem klasyfikacja jest po to, byśmy mogli się dowiedzieć, jak radzą sobie fizycy, humaniści, czy też medycy, którzy z nich radzą sobie najlepiej, a na dodatek, w jakis sposób chcemy między nimi rozdzielać pieniądze. Sensowne? Sensowne! Klasyfikacja jest narzędziem ułatwiającym nam opis skomplikowanej rzeczywistości. W takiej sytuacji obecność pedagogiki w naukach społecznych ma o tyle znaczenie, o ile porównywać ją będziemy z psychologią czy antropologią, a nie z historią czy literaturoznawstwem. Czy jest to problem, o który warto kruszyć kopie? Wątpię, ot, ustalamy sobie dla naszych potrzeb, że właśnie tak będziemy robić. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, że moglibyśmy pedagogikę umieścić obok historii, ale mamy argumenty, dlaczego by tego nie robić. Nikt jednak nie twierdzi, jak profesor-pedagog, że jest jakaś esencja w pedagogice, która wymaga umieszczenia jej w dziedzinie humanistycznej.

 

Problem staje się zgoła poważniejszy, gdy owa klasyfikacja staje się normatywna i preskryptywna jak w Polsce. Nagle okazuje się, że zaczynamy tworzyć esencje dyscyplinarne i zaczynamy również wymagać od ludzi, by się określali i wpisywali się w te klasyfikacje. Z tego, co mi wiadomo, tego nikt w Europie nie robi, bo i po co? Minister Kudrycka, zmieniając podziały może i się dostosowuje do Europy (która zresztą ma to w nosie), jednak tworzy problemy dla ludzi, którzy musieli i muszą sie w klasyfikację wpisywać. I tu rozumiem emocje profesora-pedagoga, szkoda, że on nie rozumie arbitralności podziału.

 

Klasyfikacja dyscyplin jest i powinna być heurystyką stworzoną w celu opisu bardzo  skomplikowanej rzeczywistości naukowej, rzeczywistości, która nie powinna sie dostosowywać do rozporządzenia ministra i jego dyscyplinarnego widzimisię.

Profesorska zgryzota

Na forum linka do blogu pedagoga. Blog był już cytowany jakiś czas temu w związku z fałszywą interpretacją przepisów habilitacyjnych. Profesor-pedagog szedł w zaparte twierdząc, że habilitant MUSI być promotorem pomocniczym. Przeczy temu zarówno lektura przepisów, jak i praktyka recenzyjna. Ostatnio jednak, w jednym z wpisów, profesor pedagogiki narzeka na zmiany w dziedzinowych klasyfikacjach dyscyplin. Ku profesorskiej zgryzocie, pedagogika została przekwalifikowana na naukę społeczną.

 

Pisałem już o tym na blogu, równie krytycznie odnosząc się do takich zmian. Uważam, że są tyle arbitralne, co niepotrzebne. Jednak cytowany czlonek CK negatywnie ocenia zmianę dziedzinowego zakwalifikowania pedagogiki, bo….pedagogika JEST nauką humanistyczną. Autor bloga przyznaje, że jest też dyscypliną społeczną, ale tylko trochę, głównie jest dyscypliną humanistyczną.

 

Przyznam, że te wynurzenia członka Centralnej Komisji są… niezwykłe. Profesora zupełnie nie uderza absurdalność jego stwierdzenia.  Pedagogika, będąc trochę dyscypliną humanistyczną, a trochę społeczną, może jednak równie trochę wymyka się z ministerialnych podziałów! Najwyraźniej Pan Profesor uznaje, że podział na dziedziny i dyscypliny jest podziałem 'naturalnym’. Pedagogika rośnie w lasach liściastych i iglastych na drzewach humanistycznych, a nie na społecznych.  Minister Kudrycka najwyraźniej do lasu nie chodzi i przez to myli się  kwalifikując ją jako dyscyplinę społeczną. Profesor chodzi często i widuje pedagogikę właśnie na drzewach humanistycznych. Pedagogika liściasta jest ponoć jadalna.

 

Uff uffów

Już zdążyłem ochłonąć. Telefon informujący mnie, że przyszła pierwsza recenzja, odebrałem na stojąco. Te pierwsze słowa spowodowały takie dziwne uczucie słabości, ledwo zdołałem utrzymać się na nogach. Przecież przyszła pierwsza recenzja! Czytałem ją – oczywiście – od tyłu. Wniosek pozytywny, uffff, nie dałem rady przeczytać całości, musiałem ochłonąć.

 

Po jakimś czasie przeczytałem całą recenzję. Jest bardzo pozytywna. Bardzo. Mam wiele zastrzeżeń co do szczegółów, sformułowań, jednak nie ma to znaczenia. Recenzja jest bardzo pozytywna. Napisana jest też tak, jak powinna zostać napisana. Więcej nie mogę napisać – może kiedyś.

 

Przeżyłem wielkie ufff. Uff uffów. Stawka została podbita – mam nadzieję, że następne recenzje nie tylko będą pozytywne, mam nadzieję, że będą TAK pozytywne.

Miejsce publikacji

Dużo myślę nad opisanym i komentowanym tu postępowaniem z 'psychologii kwantowej’. Chciałem podsumować to postępowanie stwierdzeniem, że dobrze, że recenzenci przeczytali dorobek habilitanta. Przecież to właśnie dzięki temu mogli dać odpór pseudonauce. I tak właśnie chciałem napisać na blogu.

 

Na szczęście poszedłem po rozum do głowy. Otóż gdyby od habilitantów oczekiwano publikacji w dobrych czasopismach, omawiany wniosek habilitacyjny nigdy by nie powstał. Wynurzeń habilitanta nikt poważny by przecież nie opublikował! Co więcej to  przecież absurdalne, by oceniać 'rozprawę habilitacyjną’, która została wydana w nieznanym choćby z nazwy (co podkreślają recenzenci) wydawnictwie. Jeśli tak, to po jaka cholerę to w ogóle czytać?!

 

To właśnie miejsce publikacji wskazuje, że dorobek habilitanta w ogóle warto czytać!

Tama bzdurom

Parę słów na temat owej najostrzejszej recenzji z poprzedniego wpisu. Tak, z taką ostrością nie spotkaliśmy się jeszcze. Jednak, sądzę, że są momenty, gdy należy nazywać rzeczy po imieniu. Co ma bowiem zrobić recenzent czytający takie coś:

 

muzyka typu house, heavy-metal, techno zaburzaja rozwoj aparatu rozrodczego u dziewczat, czynnosc menstruacyjna rytmow biologicznych i prowadzi, to do: nieplodnosci, trudnosci z utrzymaniem ciazy, chorob somatycznych i sklonnosci do dysfunkcji psychicznych

 

Nawiązać debatę? Przecież podjęcie dyskusji to przesunięcie tego typu poglądow do sfery nauki, a one naukowe nie są! To, nawiasem mówiąc, zrobił pierwszy z recenzentów, wskazując, że habilitant nie zajmuje się sprawami psychologii. A to przecież nie o to chodzi, że one są w innej dyscyplinie – chodzi o to, że on bzdury gada!

 

Jednak ta sprawa ma dwa dodatkowe aspekty. Po pierwsze, omawiany habilitant jest biegłym sądowym. Jest to funkcja, w której obdarza się osobę wyjątkowo dużym zaufaniem. Biegły psycholog decyduje o życiu ludzi, a robi to samodzielnie. Władza, którą dzierży biegły psycholog jest ogromna, a przy okazji praktycznie nie ograniczana. Napiętnowanie poglądów biegłego psychologa jest wręcz obowiązkiem recenzenta.

 

Po drugie, po raz pierwszy spotykamy się z rolą recenzenta, która wykracza poza zwykłą ocenę dorobku habilitanta. W omawianym postępowaniu zadaniem recenzentów jest postawienie tamy bzdurom. Szokujące jest to, że to zadanie przypadło recenzentom habilitacyjnym, jednak takie właśnie było ich zadanie. Z tego zadania najlepiej wywiązał się moim zdaniem właśnie prof. Wróbel.

 

Szacun!

Rzeczy na niebie i na ziemi

Przeczytałem właśnie recenzje w tym postępowaniu. Ich negatywność zaskoczyła mnie na tyle, że postanowiłem ją skomentować. Szczególnie ostry w ocenach jest drugi recenzent, który zarzuca habilitantowi pseudonaukowość, posługiwanie się pseudonaukową nowomową bez śladu oryginalnej myśli. Autorytet, które cytuje habilitant, miał zaproponować amatorskie koncepcje, które powinny być jak najszybciej zapomniane. Recenzent podsumowuje dorobek habilitanta jako szkodliwy, pseudonaukowy zbiór nieudokumentowanych hipotez. Dwaj pozostali recenzenci zgadzają się z tą oceną, choć nie w tak ostrych słowach (jeden z nich  zarzuca habilitantowi nieuczciwość akademicką). Cytowany recenzent posuwa się jednak dalej. Otóż wnioskuje on do CK o kontrolę poziomu działalności naukowej w macierzystej jednostce habilitanta (Uniwersytet Śląski!!), jako że habilitant nie spełnia kryteriów wymaganych od nauczycieli akademickich. I w tym momencie, przyznam, zacząłem zbierać szczękę z podłogi. Ostrość i poziom negatywności recenzji  daleko wykracza poza to, co widziałem do tej pory.

 

Komentarz? Nie mam komentarza chyba. Przeraża mnie to, co przeczytałem. Trudno mi uwierzyć, że trzech recenzentów (wydaje się, że sensownie dobranych) myli się, albo że się uwzięło na biednego habilitanta. Jeśli tak, to postępowanie to pokazuje naukę od strony, której nie znałem i nie chcę znać. Jeśli recenzenci mają rację (nie wiem, nie moja bajka), to jak to możliwe, że 'system’ tego nie wychwycił, toleruje, ba, wspiera na tyle, że habilitacja z tego wychodzi.

 

Są rzeczy na niebie i na ziemi….