Zastanowiła mnie kolejna druga habilitacja. To trzecia, może czwarta habilitacja, która robi osoba już wyhabilitowana, z która się spotkałem. Do czasu pojawienia się postępowania na stronach CK, drugie habilitacje uważałem za swoiste dziwactwo. Robiona może trochę z nudów, może z jakichś innych, głównie egoistycznych powodów, druga habilitacja nie mogła być wymogiem czy koniecznościa. A jednak druga habilitacja ze stron CK, o której tu nie raz pisałem, wskazuje, że nie o dziwactwie tu mówimy. Raczej właśnie o konieczności, konieczności przekwalifikowania się. Zastanawiam się więc, czy z drugimi habilitacjami zaczniemy spotykać się częściej, a może nawet, z czasem, często. Na przykład, niż demograficzny, który wymusza powstawanie nowych kierunków studiów, może wymuszać przekwalifikowanie się samodzielnych pracowników. I w ten sposób dojdziemy do jeszcze większego absurdu. Dojdziemy do absurdu wielohabilitacyjności, która oczywiście nie będzie miała nic wspólnego z poziomem nauki uprawianej w Polsce. Ale za to kadra będzie wykwalifikowana na poziomie, którego świat będzie nam mógł tylko pozazdrościć.
Pierwszy profesorant
Jest pierwsze postępowanie o nadanie tytułu naukowego. Niestety, postępowanie jest z muzyki, a to dziedzina, w której zawiesza się normalne funkcjonowanie nauki. Mówię to bez złośliwości. Mimo to, autoreferat kandydata do profesury jest odrobinę dziwny jak dla mnie… Ale może to zawieszenie reguł nauki idzie dalej niż myślę.
Jestem niezwykle ciekawy, jak się potoczy to postępowanie, no i, ogólniej, sprawy profesur.
Trochę głupio….
Na początku lipca pisałem już o loterii habilitacyjnej. Pisałem wtedy o niespójnych recenzjach. Problem jednak wydaje się szerszy. Otóż kilkukrotnie ostatnio czytałem i rozmawiałem na temat tego, że rozporządzenie ministra dotyczące kryteriów oceny habilitanta jest martwe. Potwierdza to też wiele recenzji głównie, trzeba przyznać, w naukach humanistycznych i społecznych. Warto może ponownie zaznaczyć problem loterii habilitacyjnej. Problem jest bowiem według mnie poważny.
Im dłużej przyglądam się postępowaniom habilitacyjnym, tym silniejsze odnoszę wrażenie, że wynik postępowania habilitacyjnego zależy jedynie od tego, kto ocenia. Pomimo jasno wyłuszczonych kryteriów oceny w postępowaniach habilitacyjnych, nie da się przewidzieć, czy w danym postępowaniu będą one stosowane czy nie. Zależy to jedynie od widzimisię recenzenta. I o ile jeden habilitant może mieć szczęście i natrafić na recenzenta uważającego, że kryteria są świetne i należy je stosować, inny może natrafić na recenzentów uważających, że owe 'punkciki’ to dopust boży… To z kolei wprowadza nie tylko niespójności w procesie, ale również masę niesprawiedliwości. Można sobie bez trudu wyobrazić sytuację, że habilitacja, która przepadnie w jednej komisji, przejdzie śpiewająco w innej. Ba, że przejdzie habilitacja 'obiektywnie’ słabsza od habilitacji, która przepadła. Po prostu, ten drugi habilitant miał pecha.
Proces recenzyjny powinien być oparty nie tylko o spójne kryteria, ale, co znacznie ważniejsze, recenzenci powinni te kryteria stosować. Powiedziałbym nawet, że to, czy imi się te kryteria podobają czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Zadaniem recenzenta jest stwierdzenie, czy habilitant spełnia określone przez ministra kryteria.
Oczywiście, pojawia się problem, co wtedy, gdy recenzent sam nie spełnia kryteriów, według których ma oceniać….No, ale przecież nikt nie jest doskonały.
Zaufanie
Gdy niedawno pisałem o problemie cyklu jednotematycznego, pomyślałem, że jego problem sprowadza się do kwestii zaufania. Myślę, że ludzie zarządzający nauką uznali, że wprowadzą wymóg cyklu jednotematycznego na wypadek, gdyby recenzent chciał przepuścić habilitanta, który napisał kilka nie związanych ze sobą artykułów. A przecież….(tu można sobie dopisać powody, dla których cykl jednotematyczny ratuje naukę polską).
I pomyślałem sobie, że przecież to recenzent powinien decydować o tym, czy dorobek habilitanta jest wystarczająco duży, o wystarczającej jakości i, jeśli ktoś chce, wystarczająco jednotematyczny, by nadać mu stopień doktora habilitowanego. Jednak zarządcy nauki wolą się upewnić, że recenzent zwraca uwagę na te ważne rzeczy i mówią mu, że bez jednotematyczności habilitacja się nie należy, tak jak bez całej masy innych rzeczy, które minister nauki postanowił wymienić, na wypadek gdyby recenzenci nie zdawali sobie sprawy z tego, ze artykuł w dobrym czasopiśmie jest lepszy od artykułu w pokonferencyjniaku.
I właściwie mógłym tu zakończyć ten wpis, jednak jest pewien problem. Otóż widziałem już bardzo wiele recenzji, które wskazują, że recenzenci nie wiedzą, co wskazuje na jakość publikacji i że publikowanie w annałach powiatowych nie jest wyjątkowym osiągnięciem.
Rozwiazania problemu nie mam.
Znajomi habilitanta
Ostatnio na forum wątek, w którym poruszono kwestię tego, czy habilitant powinien być oceniany na podstawie tego, czy jest znany w 'swoim środowisku’. Recenzenci, podobnie jak pfg na forum, uważają, że jest to jedno z kryteriów oceny habilitanta. Chciałbym na ten temat parę słów, szczególnie że nie zgadzam się z tym, Chcę jednak mówić ogólie, a nie na temat konkretnej habilitacji.
Nie zgadzam się z ocenianiem habilitanta na podstawie tego, jak jest znany środowisku z kilku powodów. Po pierwsze i najogólniejsze, nie wiem, jak mierzyć 'znanie w swoim środowisku’. Podejrzewam, że sprowadza się do tego, że to recenzenci nie znają habilitanta, a z tego z kolei nie wynika wedle mnie to, czy jest 'znany w środowisku’. Każdy ma swoich znajomych i może habilitant ma innych niż recenzenci.
Po drugie, to, że habilitant nie jest znany w swym środowisku, nie oznacza, że nie jest znany. Być może jest znany tam, gdzie robią podobne badania co habilitant. A może jest znany poza Polską. Znam przynajmniej kilka osób, które są nieznane/niedoceniane przez swych polskich kolegów, choć są znane i cenione za granicą (to, nawiasem mówiąc, był zresztą argument prof. Stommy w omawianym niedawno jego artykule). Takich, o których nie słyszał nikt poza środowiskiem, jest znaaaaacznie więcej!
Po trzecie, habilitant może się zajmować niszą, jego badania mogą być prekursorskie, niedoceniane, ignorowane itd. itd. Inymi słowy, jest wiele powodów, dla których habilitant może nie być znany w swym środowisku, powodów, które wcale nie podważają ani habilitanta, ani jego dorobku, ani pozycji naukowej. Pomijam już to, że pojawiają się habilitacje osób pracujących za granicą, dla których polskie środowisko nie jest ich środowiskiem.
I wreszcie, owe krytyki, że habilitant nie jest znany, przypominają mi wspomniane już na tym blogu utyskiwanie profesorów, że habilitant jest IM nieznany. W rzeczywistości kryterium oceny polega na tym, że recenzent nie zna, nie widział, wódki się nie napił (w sensie: habilitant nie postawił), a to przecież już dyskwalifikuje. Niestety, podejrzewam, że sprowadza się ta ocena do oceny towarzysko-prywatnej, a nie, jak pisze pfg, do oceny 'wpływu na innych’.
Jeśli jednak chce się oceniać wpływ habilitanta na innych, należy znaleźć metody oceny tegoż wpływu, które nie są skrajnie subiektywne. Bycie znanym recenzentom, nawet przy założeniu ich obycia w środowisku oraz dobrej woli, nie wystarcza, by powiedzieć, że habilitant jest znany czy nieznany, nie wystarcza też, by powiedzieć, że nie ma wpływu na innych.
Gwarancja
Niedawno rozmawiałem o poziomie habilitacji i padło pytanie o to, ile z postępowań zakończonych pozytywnie powinno było paść. Jestem ostrożny w takich ocenach wyrażanych publicznie – wszak mówimy o karierze czy życiu bardzo konkretnych osób. Jednak bez wątpienia są takie postępowania, które nie powinny się były zakończyć sukcesem. Recenzenci nie widzieli czy też nie chcieli widzieć mniej czy bardziej oczywistych słabości dorobku. Ile jest takich postępowań? Mówiąc szczerze, więcej niż bym oczekiwał.
Pojawia się tu jednak ponownie kwestia kryteriów oceny habilitanta. Innymi słowy, czy owe błędy habilitacyjne odbiegają od normy habilitacyjnej w Polsce, czy też odbiegają od poziomu, który prezentuje uczony na odpowiednim rozwoju kariery naukowej w nauce międzynarodowej. Z tego się oczywiście rodzą kolejne pytania: jak oceniać, jakie kryteria przyjąć. Warto przecież zwrócić uwagę, że ustawa nie oczekuje od habilitanta znacznego wkładu w rozwój dyscypliny w Polsce, ale w rozwój dyscypliny, kropka.
W najbliższym czasie habilitacja nie zostanie zniesiona. Marzy mi się więc to, by stanowiła zaporę jakościową. Chciałbym, by kiedyś habilitacja stanowiła gwarancję (na tyle, na ile jakaś procedura może stanowić gwarancję) jakości. Póki co, habilitacji bardzo daleko do tego.
O lepszym znacznym wpływie
Niedawny wątek na DNU podejmuje kwestię cyklu jednotematycznego. Podworkowy zwraca uwagę, że cykl prezentowany jest habilitanta jest tak ogólny, że nie można mówić o jednotematyczności. I rzeczywiście, jednotematyczność publikacji habilitanta jest praktycznie na poziomie dyscyplinarnym – habilitant przedstawia pubikacje m.in. z polonistyki.
Mam trzy komentarze. Po pierwsze, habilitacja ta pokazuje nonsens wymogu cyklu jednotematycznego. Uznaniowość jednotematyczności cyklu jest uderzająca – od recenzentów traktujących ją niezwykle rygorystycznie do tych, którzy, jak wypadku omawianej habilitacji, traktują ją z dużą nonszalancją. Ocena jednotematyczności cyklu jest kapitalnym źródłem niespójności recenzji, szczególnie gdy porównuje się różne postępowania. Po drugie, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wymóg jednotematyczności cyklu jest kapitalnym batem na habilitanta, który się recenzentowi z jakiegoś powodu nie podoba.
I wreszcie, nadal nie widzę intelektualnych powodów, dla których jednotematyczność powinna być wymogiem w ocenie dorobku habilitanta. Nadal uważam, że jakość artykułu nie wzrasta z powodu tego, że jest częścią cyklu artykułów na jakiś temat. Jakość dorobku z kolei nie zmniejsza się przez to, że nie zawiera w sobie cykli jednotematycznych. Od habilitanta wymaga się, by miał znaczny wpływ na rozwój dyscypliny. Nie chcę mi się wierzyć w to, że 'znaczny wpływ’ na podstawie cyklu jednotematycznego jest lepszy od znacznego wplywu na podstawie niezwiązanych z sobą artykułów. Czy naprawdę komuś by przeszkadzało, gdyby habilitant był wybitnym uczonym, który nie publikuje cyklicznie?
Czkawka
Parę dni temu, pod wpisem z początku roku pojawił się komentarz na temat interdyscyplinarności polskich postępowań awansowych. A właściwie problemów z nią. Parę razy pisałem już na temat tego, że nauka polska nie radzi sobie z interdyscyplinarnością. Minimum kadrowe, fundament polskiej nauki, jak kotwica siedzi w dziedzinach i dyscyplinach i z pewnością jakaś tam magisterka czy doktorat, a i nawet habilitacja nie naruszy tego.
Jednak warto zwrócić uwagę, że rozporządzenie ministra nie reguluje przynależnosci dyscyplinarnej członków komisji habilitacyjnych (w tym recenzentów). Dotyczy to również recenzentów rozpraw doktorskich. I rzeczywiście, jakiś czas temu omawialiśmy dość niezwykłe postepowanie z psychologii, w którym jednym z recenzentów był biolog (choć nie to stanowiło o niezwykłości postępowania). Niedawno pisałem o postępowaniu z kulturoznawstwa, w którym recenzentem był historyk.
Oczywiście, przynależność dyscyplinarna habilitacji nie ulega wątpliwości. Jak niedawno pisałem, recenzenci zarzucają habilitantom niewystarczające osadzenie w dyscyplinie, a przypadki recenzentów spoza dyscypliny (ba, jak w wypadku wspomnianego biologa, spoza dziedziny) są raczej rzadkością (choć być może w różnych dziedzinach wygląda to różnie).
Piszę o tym wszystkim, bo chcę zwrócić uwagę na kolejną niespójność przepisów. Nie ma sensu według mnie 'uwalniać’ dyscyplinarnie recenzentów (co w sobie jest sensowne), ale oczekiwać od nich, by recenzowali habilitację z danej dyscypliny, a w szczególności odpowiadali na pytanie o wkład habilitanta w rozwój dyscypliny. Dyscypliny, podkreślmy, której taki recenzent nie zna i nie musi znać. Nie można przecież oczekiwać od biologa, by wypowiadał się na temat wkładu habilitanta w rozwój psychologii. Biolog oczywiście może się sensownie wypowiedzieć na temat tego, co, powiedzmy, napisał np. neuropsycholog, nie sądzę jednak, by był w stanie wypowiedzieć się na temat tego, jak sytuuje się taka praca w psychologii. Bo i skąd miałby to wiedzieć?
Po raz kolejny według mnie odbija się czkawką ów nieszczęsny wkład w dyscyplinę, którego ani nikt nie mierzy, ani nikt specjalnie nie ocenia. No ale nauka nauką, ale pamiętajmy o priorytetach. Minimum ponad wszystko!
Power corrupts…
W niedawnym artykule prof. Ludwik Stomma opisuje nieudaną habilitację. Kluczowe są według mnie trzy aspekty tego opisu, który postanowiłem przyjąć za dobrą monetę. Po pierwsze, jak się nie ukorzysz, to będziesz miał problem. Po drugie, recenzenci postanowili zignorować rodzącą się renomę miedzynarodową habilitanta. Po trzecie, głosy wstrzymujące się połowy rady wydziału. I tak oto mamy maly wycinek polskiej rzeczywistości habilitacyjnej. A wszystko zaczyna się i kończy na władzy.
Władza pojawia sie od drugiej strony. Od strony habilitanta, który musi pochylić głowę, pokazać, że jest młodzikiem, że to co robi, to marne cienie prawdziwej nauki….Nauki, którą prowadzą, rzecz jasna, państwo profesorowie. Ta władza (arogancja?) uajwnia się również w polskiej perspektywie naukowej. Świat nie istnieje i oceniamy hablitanta w naszym sosie. Zaproszenie do Częstochowy jest wartościowsze niż na Sorbone, bo przecież to ta nasi profesorowie maja udokumentowany znaczny wkład w rozwój dyscypliny. I na koniec brak odpowiedzialności…Nonszalancja, z którą można się przecież wstrzymać od głosu, nie decydować, a może nawet nie wiedzieć, że się głosuje przeciw.
Stomma pokazuja wycinek. To obrazek jakże przywołujący pierwszego barona Acton.