W linkowanej w komentarzach do poprzedniego wpisu recenzji jej autor pisze:
Ponadto, co ma począć autorka, która przez lata uczestniczyła w przemyślanych inicjatywach badawczych, których efektem były tematyczne opracowania, nie wiedząc, że od roku 2011 taki sposób postępowania będzie uważany za nieracjonalny z punktu widzenia buchalterii akademickiej.
Złośliwie zapytałbym, co ma począć autorka, która przez lata uczestniczyła w badaniach, nie wiedząc, że czasy się zmienią i będą od niej wymagać publikacji? Też dostanie habilitację?
Recenzent stawia sprawę na głowie i usiłuje sprzedać nam wizję w nauki, w której dopiero od 2011 r. świat zaczął doceniać publikacje w rygorystycznie recenzowanych czasopismach naukowych. Otóż, Panie Profesorze, w czasopismach publikujemy od wielu lat i od wielu lat to czasopisma są tą docenianą formą komunikacji naukowej. Oczywiście, w naukach społ-hum i okolicach, pisze sie również książki, jednak tu z kolei docenia sie wydawnictwa. I wydawanie dzieła w oficynie 'Szwagier i ja’ nie niesie ze sobą zachwytów recenzentów.
Drażnią mnie takie recenzje. I to nie dlatego, że recenzent nie może sobie powiedzieć, ja się nie zgadzam z rozporządzeniem. Ale właśnie dlatego, że recenzent rysuje rzeczywistość, której nie było, przynajmniej za dzialalności zawodowej habilitantki. Co więcej, recenzent robi z habilitantki, jak to mawia mój ojciec, małą kisięmisię, która, jak dziecko we mgle, nie zdawała sobie sprawy, nie wiedziała i nagle, wręcz znienacka, zła ministra jej dołożyła. Na szczęście jednak dzielny recenzent habilitacyjny, niczym rycerz z bajki, stanął w jej obronie.
A jaka jest polska socjologia, każdy widzi.