Rozczarowanie

Kończy się rok – czas na podsumowanie. Był to rok kolejnych rozczarowań habilitacyjnych. Rozczarowania dotyczyły przede wszystkim tego, co oglądam na stronach CK. Prywatne czy forumowe przewidywania, że nowa procedura przyniesie zmianę w sposobach oceniania i podniesie poprzeczkę, również w tym roku nie sprawdziły się. Nic nie wskazuje na to, że recenzenci przejmują się transparentnością postępowań, a szczególnie tym, że recenzje są publikowane.

Ale był to rok, w którym doznałem jeszcze innych rozczarowań. Otóż brałem w tym roku udział w postępowaniach habilitacyjnych.

Co zobaczyłem? Zobaczyłem teatr, w którym wszyscy grają swoje role pomimo tego, że przed rozpoczęciem obrad, wszystko (no, może prawie wszystko i prawie zawsze) zostało już ustalone przy kawie i herbacie. Uśmiechy, półsłówka, półoceny, komentarze i uwagi. Kończyło się na tym, że wszyscy wiedzieliśmy, co się stanie, choć jeszcze nic się zaczęło. Tak, często był ktoś, kto się wyłamał i miał inne zdanie, ale sprawy toczyły się tak, jak miały. Oczywiście odbywała się dyskusja, argumenty były mocne – spieraliśmy się przecież, a potem wszyscy z zapartym tchem czekaliśmy na wynik głosowania. To było naprawdę pięknie odegrane.

Zobaczyłem habilitację od wewnątrz i nie podobało mi się to, co zobaczyłem. Oczywiście osiągnięcie, dorobek, publikacje i faktory bez wątpienia mają znaczenie, ale zawsze pojawia się pytanie bardziej podstawowe. Kim habilitant jest, czy zasługuje, czy ma pod górkę, czy jest to nasz kolega? I nawet jeśli kolega ma świetny dorobek, to te pytania się pojawiają.

Czy te fundamentalne pytania są decydujące? Myślę, że nie są. Problem dla mnie polega jednak na tym, że one nie powinny w ogóle być zadawane. Bo to umniejsza i podważa ten świetny dorobek naszych kolegów i koleżanek.

 

Wszystkim komentującym i czytającym, składam najlepsze życzenia na Nowy Rok.

 



Temat zastępczy

Od lat czytam o tzw. turystyce habilitacyjnej i o tym, jakie szkody wyrządza ona polskiej nauce, a szczególnie pedagogice. W przeciwieństwie do krytyków, ja na słowackie habilitacje mam duży luz.

 

Otóż od czasu, gdy zacząłem się przyglądać polskim habilitacjom, zobaczylem coś, czego się nie spodziewałem. Postępowanie za postępowaniem, w którym habilitacje przepychane choć ich poziom to może, ale nie na pewno, słaby doktorat. Ilość recenzji niekompetentnych, nierzetelnych, kurtuazyjnych, przyjacielskich przyprawia o zawrót głowy. O podobny zawrót głowy przyprawiają recenzenci, dla których krytera oceny habilitanta to nawet nie daleka aspiracja, w której kierunku dążą. I przy tym wszystkim ja mam się martwić o to, jak jest na Slowacji? Odmawiam!

 

Krytyka słowackich habilitacji zawsze dokonywana jest w trosce o polską naukę. Wolałbym jednak, żeby ta troska skupiła się na polskiej habilitacji oraz na tym, żeby słabe habilitacje nie miały szans na zaistnienie na polskich uczelniach. Wtedy może pomyślę o Słowacji.

 

Ciekawe rzeczy

Poruszył mnie przytoczony w komentarzach cytat z wypowiedzi prof. Woleńskiego:

 

Prof. Jan Woleński zwrócił uwagę na fakt lekceważenia nauki z naszej części świata przez Zachód. W ciągu 10 lat w rankingach instytucji naukowych nie zaszły wielkie zmiany, co powoduje wątpliwość co do sensu rankowania.

 

Wydaje się, że według prof. Woleńskiego, nauka polska (czy też wschodnioeuropejska) ma jakieś szczególne (być może boskie) prawo do zainteresowania świata. Świat z kolei ma kosmiczny obowiązek zainteresowania polską nauką. I to nie dlatego, że polska nauka ma coś szczególnego do zaoferowania światu, ale dlatego, że jest polska. Zastanawiam się przy okazji, czego uczy prof. Woleński swoich studentów czy dokorantów. Że wystarczy być doktorantem w Polsce, żeby być zauważonym? A jeśli nikt cię nie zauważa, to wcale nie dlatego, że jesteś słaby – po prostu świat zachodni cię lekceważy.

 

Nie ośmieliłbym się pouczać tak wielkiego profesora, jak p. Woleński. Jednak wydaje mi się, że dobrze było, gdbyby Profesor uświadomił sobie, że zainteresowanie świata uzyskuje się dlatego, bo robi się dobre badania i pisze o nich dobre artykuły.

Habilitacja to poważna sprawa

Najnowszy wpis profesora pedagogiki daje kolejny wgląd w dziwny świat habilitacji. Profesor pisze o recenzowanej przez siebie rozprawie i wskazuje, że nie spodobał mu się jej tytuł. Habilitantka nazwała bowiem swą książkę „Feniks w kurniku. Społeczności wiejskie w obronie „małych szkół””. Nie jestem pedagogiem, ale mnie się tytuł podoba. Jest ciekawy, lekki, cokolwiek zaskakujący, może i zabawny, a i chyba z pewnym dystansem opisujący badania habilitantki. Przy okazji zachęca do kupienia książki.

 

Jednak Profesorowi się tytuł nie spodobał. Zasugerował usunięcie feniksa i kurnik, dzięki czemu tytuł stacił na lekkości. Przy okazji nic chyba nie zyskał. Habilitantka oczywiście zgodziła się z recenzją tuza pedagogiki i tytuł zmieniła. Ja z kolei zacząłem się zastanawiać, czy ten kurnik z feniksem uwłacza nauce, pedagogice czy może wysokiemu statusowi habilitacji? Pomyślałem też, że szczęście mieli  autorzy tego artykułu, bo nie musieli robić habilitacji z pedagogiki. Ich metoda ustatalania kolejności autorów za pomocą meczu krokieta wskazuje na niedojrzalość oraz to, że są całkowicie niegodni stopnia doktora habiitowanego. Bo habilitacja to poważna sprawa, a nie żadne krokiety srykiety.

 

Wygrali!

Z radością i dumą donoszę, że po wielu miesiącach postępowania o nadanie tytułu naukowego w naukach medycznych zostały przeniesione ze strony głównej CK do reszty postępowań o nadanie tytułu naukowego. Sądząc po tym, jak długo to trwało – musiało być ciężko. Jednak chłopcy-komputerowcy z CK nie poddali się, dali radę.

 

Aż by się chciało jakąś pieśń zaśpiewać, może nawet partyzancką. Coś jak: Dziś do ciebie przyjść nie mogę, bo do kompa muszę iść….

 

Dwie perspektywy

Od czasu do czasu dostaję maile od czytelników tego bloga i ten wpis oparty jest na jednym z listów. Jego autor pisze o kolokwium habilitacyjnym, w którym brał udzial i o kuluarowych dyskusjach na temat habilitantki. Szczególnie jeden z aspektów opisywanych dyskusji uderzył mnie i o nim chce tutaj napisac. Piszę o nim również dlatego, że podobne sprawy były już tutaj dyskutowane.

 

Otóż habilitacja przeszła niejednogłośnie i mój korespondent opowiada mi o dyskutowanych powodach głosów pozytywnych i negatywnych. Negatywne głosy oparte były o ocenę 'bezwzględną’ – dorobek był za słaby, dużo błędów, kolokwium równie słabe itd. itd. Z drugiej strony, głosy pozytywne oparte były o ocenę 'relatywną’. Dorobek jest bardzo słaby, ale przechodzą gorsze habilitacje, niesprawiedliwe będzie więc uwalenie tejże.

 

A ja z kolei mam problem z jedną i drugą argumentacją. Mam problem z widzeniem czyjegoś dorobku poza dyscypliną, w której występuje. Kryteria oceny habilitanta nie mogą stawiać poprzeczki za wysoko czy za nisko w danym kontekście dyscyplinarnym. Jednak drugi argument równa ocenę w dół do najgorszej habilitacji znanej głosującym. To z kolei prowadzi do tego, że w każdej dyscyplinie jest nieusuwalny ogon bardzo słabych habilitacji, które przechodzą, bo podobne przechodzą. Jak to rozwiązac? Nie wiem. A probem jest poważny, bo zaraz będę pisał recenzję habilitacyjną.

Skandal

W najnowszym wpisie prof. Śliwerski pisze o 'habilidyletantach’ (a właściwie pisał, bo rano zmienił tytuł wpisu), a wpis dobrze się wpisuje w dyskusje na tematy polskiej szuflandii naukowej.

 

Najbardziej jednak uderzyło mnie jedno ze zdań. Profesor pisze:

 

Ba, niektórzy nawet czytają zamieszczone na tej stronie recenzje mimo, że nie znają, bo nigdy nie czytali (a więc i nie mają podstaw do porównań) rozpraw jakiegoś habilitanta.

 

Należę do tych 'niektórych’, należałem też jako habilitant, nie zdawałem sobie sprawy, że to coś głupiego czy nagannego. Powiedziałbym, ba, uważam, że to pożyteczna lektura dla każdego habilitanta (podobnie jest autoreferatami, których czytanie piętnuje Profesor). Nie dość, że dobrze jest rozumieć, na czym skupiają się recenzenci, to dobrze jest też rozumieć, jakie standardy oceny obowiązują w danej dyscyplinie czy dziedzinie. Uważam nawet, że implikacja, iż recenzję można zrozumieć tylko po przeczytaniu pubikacji (w wypadku pedagogiki to chyba zawsze jest 'rozprawa’), której dotyczy, nie ma większego sensu.

 

Habilitacja kreślona przez pedagoga to jednostkowe postępowania, które nie mają z sobą nic wspólnego. A to, jak mi się wydaje, jest nie tylko niezgodne z zamiarami polskich prawodawców, to na dodatek nie ma większego sensu w ocenie naukowej w ogóle.

Harmonie

W ostatnim wpisie  dr Kulczycki pisze o wielokrotnie podejmowanej przeze mnie kwestii interdyscyplinarności badań w postępowaniach awansowych. Zgadzam się z wymową jego wpisu i konkluzją, że dyscyplin potrzebują urzędnicy. No, może jeszcze profesorowie, ktorzy chcą zachować naukę taką, jaką uprawiało się za ich młodości.

 

Zaskoczył mnie jednak jeden z komentarzy pod wpisem p. Kulczyckiego. Jego autor uważa, że interdyscyplinarność doktoratow burzy (bliżej nieokreśloną) harmonię. Aż słychać w tym komentarzu stwierdzenie, że interdyscyplinarność jest po prostu wbrew naturze: ani jelenie, ani borsuki czy jeże, nie mowiąc już o pelargoniach nie piszą doktoratów interdyscyplinarnych. Homo habilis też nie pisał. Autor komentarza dodaje, że by napisac taki doktorat, trzeba aż w dwu dysyplinach dobrze się orientować.

 

Ja z kolei nie widziałem jeszcze doktoranta, który się w jednej dyscyplinie porządnie orientuje. Mowiac szczerze, ja sam w całości swojej dyscypliny nie za bardzo, a na pocieszenie myślę o wielu profesorach, którzy też tak mówią. Nie mówię już o obu swoich, bo ja też z tych, co harmonię burzą. No ale przeciez nikt nikogo nie zmusza do robienia badań interdyscyplinarnych. I czy rzeczywiście jakiś  kosmiczny ład legnie w gruzach, bo interdyscyplinarny doktorat czy habilitacja zepsuły harmonię świata? Śmiem wątpic. Co najwyżej doktorat czy habilitacje padnie.

 

Nie rozumiem piętnowania czy zakazywania prób chodzenia nowymi ścieżkami. Myślę również, że im więcej doktorantów i habilitantów harmonię zakłóci, tym lepiej. A badania powinny być oceniane według jednego kryterium: czy są dobre.