Prawdziwa nauka

Zwrócono mi uwagę na tę recenzję. Jest godnym dodatkiem do cyklu ’galeria habilitacyjna’. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie zostawić jej bez komentarza – recenzja stanowi kamień milowy piśmiennictwa recenzyjnego.

 

Prof. Paluchowski, po wskazaniu, że habilitant nie radzi sobie z językiem polskim, ma wiele wątpliwości. Psychologowi-recenzentowi nie podoba się więc to, że habilitant pisze ze współautorami. Rodzi to przecież wątpliwości, jak oceniać jego indywidualny wkład. Ba, ile publikacji tworzy cykl jednotematyczny? Czy przedstawione przez habilitanta pięć wystarczą? Habilitant przedstawił przecież jedynie 71 stron, a to, można by dodać, jest nie więcej niż jakieś pół widelca. A czyż habilitacja nie zasługuje przynajmniej na na cały? Wszak 71 stron to jednak nie jest książka, a to książka, a nie żaden cykl, tak naprawdę zasługuje na habilitację!

 

I teraz sztych godny mistrza recenzji. W poszczególnych publikacjach habilitant nie cytuje innych prac cyklu! Miałkość dorobku habilitanta została obnażona całkowicie! Zamiast cytować się i dokumentować cykliczność, habilitant po prostu sobie publikował. Jak tak można?! Czyżby nie zdawał sobie sprawy z tego, że musi się przed recenzentem polskiej habilitacji wykazać udokumentowanym zamiarem cykliczności! Czy może po prostu rzeczywiście nie jest to żaden cykl?! Aż dziw bierze, że mu tę habilitację nadano!

 

Gdy jednak doszedłem do zarzutu, że tytuły publikacji cyklu nie są powiązane, nie mogłem wyjść z podziwu dla recenzenta-dobrodzieja, że w ogóle napisał tę recenzję! No jak tak można?! Nie powiązać ze sobą tytułów publikacji! Czy oni w tej Brytanii, czy gdzieś tam, nie wiedzą, jak się prawdziwą naukę uprawia?!

 

 

Rady c.d.

Wczoraj dostałem list w sprawie mojego wpisu na temat Rady Młodych Naukowców. List dotyczy Rady kadencji 2012-2013, a jego autor/ka prosi mnie, bym nie oceniał RMN na podstawie tego, co opisałem wczoraj. W liście czytam o kilku konkretnych osiągnięciach Rady III kadencji 

 

W liście czytam o

 

  • zmianie regulaminów programach w Iuventus Plus, Diamentowy Grant, Mobilność
  • zmianie definicji młodego naukowca
  • wprowadzeniu zmian w wymogach habilitacyjnych
  • zwolnieniu stypendiów dla wybitnych młodych naukowców z podatku
  • wprowadzeniu programu Sonata BIS w Narodowym Centrum Nauki
  • organizacji cyklu seminariów szkoleniowo-dyskusyjnych pn. Mechanizmy finansowania badań młodych naukowców w Polsce
  • organizacji Forum Młodych Uczonych „Od młodego naukowca do laureata Nagrody Nobla”

 

Autor/ka listu dodaje, że Rada III kadencji była zespołem równych sobie członków, którzy wspólnie pracują. Nie było mowy o prezydium, nie mówiąc o ograniczaniu prawa do wypowiedzi członków Rady, Rada usiłowała też wyjść poza ministerstwo 'do ludzi’. Ba, nawet lista członków była wtedy alfabetyczna!

 

Może chociaż buława?

Od kilku dni myślę nad tym wpisem, pomimo wątpliwości zdecydowałem się jednak na jego napisanie. Dostałem list w sprawie Rady Młodych Naukowców. Autor/ka listu pisze do mnie ujawniając swą tożsamość, ja z kolei odbieram jego/jej list jako wyraz troski o Radę, która traci charakter zespołu młodych uczonych, a staje się sposobem na rozpoczęcie karier polityczno-naukowych kilku jej członków.

 

Uderzyły mnie w  liście dwie rzeczy. Przede wszystkim to, że z listu wynika (korespondent/tka nie zwraca na to szczególnej uwagi), że Rada Młodych Naukowców ma prezydium! Nie wiem, czy formalne czy nie, jednak tak list opisuje szefostwo rady. Przyznam, że 'prezydium’ kolegialnego zespołu młodych ludzi zaskoczyło mnie – to dla mnie wyraźny przerost formy nad treścią.

 

List opisuje czasem w szczegółach, kontrolę 'prezydium’ nad Radą. Opisy czasem mniej, czasem bardziej smakowite, jednak hitem dla mnie jest to, że niezaakceptowane wcześniej pytania szeregowych członków Rady w czasie spotkań z 'osobistościami’ są niemie widziane. 'Prezydium’ preferuje pełną kontrolę środowiska, w jakim się znajduje, członkowie Rady z kolei mają siedzieć, pachnieć i….podziwiać 'prezydium’.

 

Dlaczego zdecydowałem się na zrelacjonowanie fragmentów listu? Otóż dlatego, że zaglądnąłem na stronę Rady. Zaskoczyło mnie parę rzeczy. Po pierwsze to, że od ponad roku nie są publikowane protokoły z posiedzeń Rady. Co takiego dzieje się na spotkaniach Rady, że reprezentowani przez nią młodzi uczeni, nie zasługują na to, by się o tym dowiedzieć? Po drugie, zaskoczyła zakładka Kalendarium. Odniosłem wrażenie, że działalność Rady Młodych Naukowców sprowadza się w dużej mierze do tego, że jej Przewodniczący i Wiceprzewodniczący z kimś się spotykają. Brakowało mi tylko podkładu z muzyki Chopina, jak w starym Dzienniku telewizyjnym, gdy Przewodniczący kroczy, zasiada, bierze udział…..Po trzecie, oglądając zakładkę Sklad Rady, z pewnym zażenowaniem zobaczyłem Przewodniczącego na samej górze, z wiceprzewodniczącymi nieco niżej i z ogonem na dole. Rzeczywiście, prezydium pełną gębą. No i aż chciałoby się powiedzieć, że 'przewodniczący’ tak bardzo nie oddaje tej jakże wysokiej pozycji!

 

Byłem krytyczny wobec Rady Młodych Naukowców. Uważałem i uważam, że jest to zespół, który nie reprezentuje nikogo. Jednak w poprzedniej kadencji członkowie Rady usiłowali to zmienić, pojawiając się choćby na forum, próbowali kogoś reprezentować. Choć byłem sceptyczny, życzyłem im powodzenia.

 

Obecna Rada nie interesuje mnie wcale.

 

A może by premię?

Czasem wydaje mi się, że widziałem już (prawie) wszystko w nauce, jednak najnowszy artykuł Marka Wrońskiego zaskoczył mnie. Oczywiście, nie zaskoczył mnie dziekański plagiat czy nawet opieszałość dochodzenia uczelni, jednak wyrzucenie z pracy osoby, która chce napiętnować nieuczciwość akademicką, to jednak coś zaskakującego. 

 

Nigdy nie miałem okazji usłyszeć o zasługach Politechniki Koszalińskiej, ani Wydziału Technologii i Edukacji, teraz to jednak zmieniło się na dobre. PK wypracowuje nowe standardy w walce z nieuczciwością akademicką. Można by jeszcze jakąś premię dać plagiatorce za poniesione straty moralne. Wszak zdaje się, że na Politechnice Koszalińskiej nazywanie plagiatora plagiatorem zwyczajnie nie uchodzi. Gratuluję więc rektorowi uczelni, prof. Tadeuszowi Bohdalowi, oraz władzom Wydziału Technologii i Edukacji. Mam nadzieję, że ich zachowanie nie zostanie zapomniane.

 

Wolnośc bzdury

W komentarzach do poprzedniego wpisu charioteer napisała (mniej więcej), że recenzent habilitacyjny ma prawo twierdzić, że 2+2=5.0763. Rozumiem oczywiście retoryczny aspekt takiego stwierdzenia, jednak pomyślałem, że warto się nad nim zastanowić. Idzie mi tutaj nie tyle o nierzetelne, kurtuazyjne czy wrogie recenzje, ale o recenzje niekompetentne. Niejednokrotnie było dla mnie bowiem oczywiste, że recenzent nie jest ekspertem i to mówiąc oględnie! Zwracano też uwagę na takich recenzentów w komentarzach.

 

Problem jest oczywiście złożony. Po pierwsze niekompetencja recenzentów może wynikać z tego, że specjalizacja habilitanta jest niszowa i ekspertów jest po prostu bardzo mało, a znalezienie ich jest trudne. Po drugie, niekompetencja recenzentów to spektrum zjawisk, od kompletnej nieznajomości problematyki (jak podejrzewam, rzadkiej w postępowaniach habilitacyjnych) do znajomości powierzchownej.

 

Największy jednak problem moim zdaniem to przyzwolenie na niekompetencję recenzencką. Z jednej bowiem strony, niekompetentni recenzenci podejmują się pisania recenzji, najprawdopodobniej z pełną świadomością tego, że ich niekompetencja nie zostanie napiętnowana. Z drugiej  strony, wyznacza się niekompetentnych recenzentów, a ich recenzje są tolerowane przez rady wydziału i Centralna Komisję. I w ten sposób koło się zamyka. Recenzent może podać dowolny wynik dodawania 2+2, a w sprawie nikt palcem nie ruszy i nie chce ruszyć.

 

Jakie jest rozwiązanie problemu? Chciałoby się powiedzieć, że może dobrze by ustawowo zagwarantować wynik powyższego dodawania. Mogłyby się jednak podnieść głosy, że to ograniczanie wolności akademickiej.



Błędy

Mój korespondent zwraca uwagę na postepowanie z matematyki. Podnosi przy tym wielokrotnie omawianą już kwestię, czy recenzent powinien recenzować publikacje czy oceniać dorobek habilitanta, który przez recenzje juz przeszedł. W omawianym postępowaniu mamy znów dwie recenzje pozytywne, jedną negatywną, w której recenzent znajduje błędy w, jak twierdzi autor listu, dobrych publikacjach habilitanta.

 

Problem z tym postępowaniem jest dwojaki. Pierwszy, jak wskazałem, to kwestia tego, co ocenia recenzent. Wielokrotnie prowadzone były tu i na forum dyskusje, w których jedni twierdzą, że skoro habilitant przeszedł przez międzynarodwe sito recenzyjne, polska habilitacja nie jest od tego, żeby być ultramiędzynardowym procesem recenzyjnym. Inni mówią, że skoro jest błąd, to nieważne, gdzie jest publikacja. Błąd dyskwalifikuje habilitanta. Mnie jest bliżej do tej pierwszej argumentacji, ale nie jestem matematykiem.

 

Drugi problem, to recenzenci. Czy ci pozytywni nie widzieli błędu? Jeśli tak, to odwalili fuszerkę. Ale co jeśli widzieli? Czyżby nie uznali go za dyskwalifikujący? I wraca po raz kolejny kwestia rzetelności recenzji, ale też ta sprawa powyższa: „co ocenia recenzent?”. O tym z kolei było już dużo, a będzie jeszcze więcej.

 

I jeszcze refleksja. Patrzę i patrzę, listy dostaję i głównie to cieszę się, że mnie już to wszystko nie dotyczy.

 

Zwracam się do czytelników z kolejnym apelem o listy w sprawach (około-)habilitacyjnych na adres habilitant2012@gazeta.pl.

 

Nie ma jak u mamy

Od jakiegoś czasu w „Forum Akademickim” pojawiają się artykuły o rodach naukowych. Za każdym razem wywołują u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony miło jest przeczytać o rodzinach, w których z pokolenia na pokolenie znajdujemy osoby zajmujące się nauką i to na zauważalnym poziomie. Niestety, ja nie potrafię nie widzieć tych artykułów w kontekście tego, co obserwuję, na szczęście z dala, w środowisku, w którym się obracam.

 

„Ród naukowy” zatracił dla mnie i, jak sądzę, nie tylko dla mnie, pozytywny wydźwięk poświęcenia się nauce. Dla mnie dzisiaj to przede wszystkim gama ułatwień dla profesorskich (i nie tylko) dzieci, od znajomości, przez egzaminy, do szybszych doktoratów czy łatwiejszych habilitacji. Uśmiech tutaj, słówko gdzie indziej i 'ród’ się kręci. A my wszyscy puszczamy oko do siebie i udajemy, że nic nie widać.

 

Oczywiście nie sugeruję nawet w najmniejszym stopniu, że w opisywanych przez FA rodach dochodziło do takich ułatwień, opisuję jedynie moje wrażenia z artykułów. Niestety, póki nie wykluczona zostanie możliwość doktoratu 'u taty’ czy 'u mamy’ i podobnych patologii, ród naukowy będzie mi się kojarzył z forami, których ja nie miałem.

Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

W największym skrócie: nic. Profesor Politechniki Krakowskiej nie straci profesury, nie straci posady. Czy powinien? Tak, według mnie, powinien.

 

Mamy oto profesora, którego dorobek profesorski zawierał plagiat, a żeby sprawa była już całkowicie żenująca, pan profesor podebrał doktorat. Komisja dyscyplinarna dała profesorowi po paluszkach, jednak włos mu z głowy nie spadł. Nadal pracuje, wykłada, a może też ściga studenckie plagiaty.

 

A ja mam dwa pytania. Po pierwsze, jaka uczelnia chciałaby zatrudniać profesora kto popełnił plagiat? To musi być uczelnia, która nie szanuje ani siebie, ani swych pracowników, ani swoich studentów. Nie chciałbym na takiej uczelni pracować, nie chciałbym na takiej uczelni studiować. Po drugie,  jak to możliwe, że przez tyle lat nikomu nie przyszło do głowy wnioskować o rozpatrzenie postępowania awansowego? W deklaracjach rwiemy włosy na myśl o plagiatach, jednak nasze działania nie wskazują na traktowanie ich z przesadna surowością. Czasem odnoszę wrażenie, że największą winą plagiatroa jest to, że dał się złapać!

 

I co? No nic, profesor może się trochę wstydu naje, ale nadal będzie profesorzył. A zatwardziały cynik we mnie podpowiada mi, że jedyną rzeczywistą ofarą tej niesmacznej sprawy może być osoba, która plagiat ujawniła.

 

Piaskownice

W komentarzach pod poprzednim wpisem już pojawił się link do najnowszego wpisu prof. Śliwerskiego. Co na ten temat sądzi profesor pedagogiki? Zaczynamy od dowcipu – artykuły po angielsku w czasopiśmie pedagogicznym mogły oznaczać, że ktoś z Harvardu się pofatygował. Za chwilę jednak profesor przyznaje, że artykułów i tak nikt nie czyta, a na Harvardzie i poza nikt o czaspiśmie nie słyszał. Publikowanie po angielsku to więc szpan i podreperowanie własnego ego oraz punkty.  Na dodatek, pisanie po angielsku uniemożliwia kontrolę społeczną.

 

Bardzo to dziwny wywód. Nie wiem, o jakiej kontroli społecznej pisze prof. Śliwerski, nie chce mi się wierzyć jednak, że przejmuje się opnią społeczną na temat swych publikacji, zakłądając, że taka w ogóle istnieje. We wpisie pojawia się też jeden z nurtów polskich postaw wobec 'Harvardu’. Skoro nas nie czytają, to my się będziemy czytać nawzajem, a jeszcze kontrolą społeczną zaszpanujemy. A ostatnio była superhabilitacja habilitantki z Łodzi z książką w tejże Łodzi wydaną! I żadne nam OUPy i CUPy dzieci nie będą tumanić!

 

A oto dlaczego ja pubikuję po angielsku. Otóż chcę brać udział w dyskusjach, które toczą się w mojej dyscyplinie (nie w Polsce, ale w mojej dyscyplinie). Chcę też mieć satysfakcję publikowania tam, gdzie publikują najlepsi (tu prof. Śliwerski ma rację – o ego też chodzi!). Chciałbym bowiem, żeby mnie czytali ludzie, którzy mają rzeczywisty (nie ten gwarantowany ustawowo) wpływ na rozwój dyscypliny. Nie piszę po polsku dlatego, bo to ogranicza zasięg moich publikacji do tych kilkunastu/-dziesięciu/set osób zajmujących się podobnymi rzeczami. A ja chciałbym dotrzeć do kilku+ tysięcy.

 

Prof. Śliwerski zdaje się też nie rozumieć, że te opubikowane po angielsku artykuły można rozesłać do znajomych, można umieścić na swoich stronach internetowych. I nie przychodzi mu do głowy, że każdy przeczytany artykuł to również reklama dla pisma. My przecież mamy tu naszą (narodową) piaskownicę, nasze foremki i babki i sami sobie ocenimy je jako wybitne.