Do siego roku!

Przypomniała mi się dzisiaj 'Modlitwa’ Bułata Okudżawy:

 

Dopóki ziemia kręci się,
dopóki jest tak, czy siak,
Panie, ofiaruj każdemu z nas,
czego mu w życiu brak

 

Życze więc:

profesorom – pokory, doktorom habilitowanym – cierpliwości, habilitantom – rzetelnych recenzji, doktorom – wytrwałości, doktorantom – profesorów z pokorą.

 

Wszytkim Dyskutantom, Korespondentom i Czytelnikom dziękuję za poświęcony temu blogowi czas i życzę wszelkiej pomyślności w Nowym Roku.

Kompromitacja

List w sprawie omawianej wcześniej habilitacji jest, mówiąc oględnie, zaskakujący. Oto (prawdpodobnie) profesor pedagogiki postanowił zbesztać habilitantkę za to, że nie położyła po sobie uszu i ośmieliła się zakwestionować recenzje i wynik swego postępowania habilitacyjnego. Habilitantkę, wedle profesora pedagogiki, cechuje patologiczny wręcz brak pokory, zakompleksienie, nie mówiąc już o nienawiści. A wszystko co robi, jest przeciwko pedagogice.

 

Ja z kolei zadałem sobie pytanie, czy piszący ten list profesor pedagogiki zastanowił się, jaki obraz dyscypliny sam maluje. Przecież zamiast argumentować czy wyjaśniać, profesor-pedagog postanowił habilitantkę, proszę wybaczyć, opierdolić. Czy to jest naprawdę pedagogika w pełnej krasie? Bez argumentów, tylko z mordą (pardon!) na młodszą koleżankę? List ten bowiem znacznie więcej mówi o profesorze pedagogiki i pedagogice niż o habilitantce. Te argumenty ad personam, patologizowanie, obrzucenie błotem kompromituje i autora i dyscyplinę. Za żadne skarby na dodatek nie wypada, by tak mówił do młodszej koleżanki pedagog, prawda? Niestety, jeśli rzeczywiście list ten został napisany przez pełnego profesora, to kompromituje on też całą profesurę (profesura nie przejmie się jednak tym za bardzo, jak sądzę).

 

Autor listu chyba nie zauważył, że profesorskie tupanie nogą nie wywołuje już panicznego strachu, a co najwyżej politowanie i zażenowanie. Nie zastanowił się też ten koryfeusz nad tym, czy może jednak protest habilitantki, słuszny czy nie, wskazuje na zaufanie do postępowań naukowych w Polsce. Bo profesor zwyczajny chce sobie jeszcze potupać, pokrzyczeć, a doktor, ruki po szwam, ma się pięknie ukłonić i przeprosić. Jest mi wstyd za tego profesora. Mam też nadzieję, że ten list zostanie rozpowszechniony, a jego autor będzie przez długi czas z nim kojarzony.

Koniec świata?

Za każdym raem, gdy zapisywałem się do jakiegoś towarzystwa akademickiego, wypełniałem formularz, uiszczałem opłatę i stawałem się członkiem. Zaskoczony dlatego byłem, gdy jakiś czas temu dostałem maila od profesora, który postanowił zostać członkiem jednego z polskich towarzystw w naukach społecznych. Okazało się, że wypełnienie formularza to dopiero początek. Żeby dostąpić zaszczytu członkowstwa, profesor potrzebował dwóch członków wprowadzających, określenia zainteresowań, na podstawie których przyjmie go (albo i nie) stosowna sekcja Towarzystwa. Co ciekawe, Towarzystwo nie dopuszcza ogólnego zainteresowania dyscypliną – zaineresowania kandydata na członka muszą być wyraźnie sprecyzowane! Dopiero wtedy Towarzystwo podejmowało decyzję o członkostwie.

 

Piszę o tym nie tylko dlatego, żeby pośmiać się z nauk społecznych, ale zwrócić uwagę na kolejny przykład megalomanii i izolacji nauki polskiej. Co jeśli jakiś doktorant, albo młody doktor, drugie pokolenie polskich emigrantów, będzie chciał się zapisać do towarzystwa? Skąd taki młody ktoś weźmie sobie dwóch członków wprowadzających? Ma po prośbie chodzić? A co ze studentem pierwszego roku, nie mówiąc już o studentach dyscyplin pokrewnych? A może inaczej – czy rzeczywiście znany i uznany zagraniczny profesor dyscypliny, który postanowi zapisać się do towarzystwa, naprawdę będzie prosił dwóch członków o wprowadzenie?

 

Myślę i myślę i nie potrafię znaleźć zalet członków wprowadzających do stowarzyszenia dyscyplinarnego! Rzeczywiście, istnieje niebezpieczeństwo, że zapisze się do niego jakiś matematyk, inżynier, a nawet, tfu tfu, dyscyplinarnie niezrzeszony, ale może nie jest to od razu koniec świata?

Rolex

Dzisiaj wpis bez linka (ogarnęła mnie masa wątpliwości i innych skrupułów, gdy go wstawiałem), choć oparty o refleksję nad postępowaniem, które znalazłem parę dni temu. Zastanawiam się nad ramą czasową habilitacji. Nie chodzi mi jednak o 8-letni okres po doktoracie, ale o ramę czasową na przestrzeni całości kariery badacza. Postępowanie, na które natrafiłem, to habilitacja osoby, która juz ładnych parę lat temu przekroczyła wiek emerytalny. Habilitant ten podjął pracę akademicką, gdy ja jeszcze nawet nie byłem w planach moich rodziców, habilitacja z kolei oparta jest na książce, którą habilitant napisał po przeczytaniu stu innych książek. Książka została wydana przez lokalna uczelnię habilitanta.

 

Gdy zastanawiam się nad tym, czy należy rozważać habilitację osoby w wieku emerytalnym, odpowiadam pozytywnie. Tak, wiek habilitanta nie ma tu nic do rzeczy. Jednak gdy patrzę na habilitację, która „koronuje” 50 lat lokalnej pracy akademickiej, mam poważne wątpliwości co do takiej habilitacji, a szczególnie co do kryterium aktywności habilitanta. O „wkładzie w rozwój dyscypliny” nawet nie wspomnę. 

 

Habilitacja, o której mówię, to najprawdopodobniej przemiły prezent od uczelni na zakończenie pracy zawodowej habilitanta. Rozpromieniony habilitant będzie opowiadał wnukom i prawnukom o tym, jak mu poszło, a one z wypiekami na twarzy będą szukały go na stronach Centralnej Komisji. Nie chcę odbierać habilitantowi radości z przemiłej imprezy, jednak chciałbym zwrócić uwagę, że to wszystko nie ma nic wspólnego z kryteriami oceny habilitanta zapisanymi w ustawie. I może jednak warto by było dać habilitantowi wygrawerowanego roleksa, a nie habilitację!

 

A jednak, wbrew wielu komentarzom tutaj i na forum, to właśnie habilitacji chcą również tacy habilitanci. To jednak właśnie habilitacja stanowi wyznacznik ich wartości, bez względu na ich rzetelnie oceniony dorobek. Habilitacja to ten prawdziwy medal i żaden rolex jej nie zastąpi.

Ster i okręt

Postanowiłem pociągnąć refleksję na temat recenzenta jako źrodła oceny. Uważam takie podejście do recenzowania za szkodliwe pomimo tego, że nie dysponuję takim doświadczeniem profesorskim jak cytowany w poprzednim wpisie recenzent. Co więcej, uważam, że recenzent, dla którego jego subiektywne zdanie jest miarą sukcesu, nie rozumie procesu recenzyjnego.

 

Moim zdaniem recenzenta dorobku prosi się o to, by opisał ten dorobek w kontekście (sub-)dyscypliny, w której działa habilitant. Recenzent ma się zastanowić, czy dorobek habilitanta spełnia kryteria/praktyki w tejże dyscyplinie. To, co prywatnie myśli recenzent, jest stosunkowo nieważne.

 

Kryterium 'mądrości’ wkurza mnie głównie dlatego, bo, jak sądzę, zakłada, że recenzent musi się z habilitantem zgadzać. Trudno sobie bowiem wyobrazić kogoś, kto się nie zgadza z tym, co robi habilitant, i uważa to coś mądrego. To z kolei wiedzie nas ku konkluzji, że habilitanci powinni szerokim łukiem omijać nawet cień nowatorskości, nie mówiąc już o kontrowersji. Co ciekawe, nie raz były dyskusje na ten temat. Zawsze kończyły się jedną radą dla habilitantów: nawet nie myślcie o nowatorskości! Zdaje się więc, że recenzent-socjolog powiedział głośno to, co wielu jego kolegów po cichu myśli.

 

Daleko od szosy

Oto ciekawa recenzja w postępowaniu z socjologii. Zwrócił moją uwagę szczególnie fragment na stronie 3, w którym recenzent zauważa, że habilitantka nie publikuje w czasopismach nawet o zakresie ogólnopolskim, ale nie uważa tego za problem. Pisze on:

 

Uważam, że praca badacza  – empriryka w mniejszym ośrodku naukowym niejako skazuje go na publikowanie w wydawnictwach o węższym zakresie.

 

Z kolei w uzasadnieniu uzasadnieniu decyzji o nienadaniu stopnia czytamy, że recenzent:

 

kieruje się swoim długoletnim doświadczeniem profesorskim i nie zważa na różnego rodzaju wskaźniki tylko stara się ocenić, czy dana rzecz jest mądra oraz czy zasługuje na pozytywną oceną.

 

Dalej czytamy, że przyczynkarstwo publikacji habilitantki wynika z tego, ze pracuje w lokalnym ośrodku.

 

No i mamy piękny obraz jednej strony sporu o recenzje. Nieważne, gdzie publikujesz, nieważne, czy ktoś cię czyta, ważne, czy to jest mądre. Definicja mądrego – prawdopodobnie widzimisię recenzenta. Oczywiście, ważne jest jeszcze to, gdzie habilitant pracuje. A tym, którzy mają pod górkę zawsze można pomóc.

 

Omawiana recenzja ma dość luźny związek z rzeczywistością. Oczywiście wielu badaczy z małych, lokalnych ośrodków nie tylko publikuje poza swym ośrodkiem, ale publikuje 'na świecie’. Stwierdzenia o lokalnych problemach, omawiane zresztą nie raz i tu , i na forum, również nie mają usprawiedliwenia w rzeczywistości. Odnoszę zresztą wrażenie, że recenzent nie za bardzo interesuje się polskimi naukami społecznymi – a mógłby zaglądnąć choćby do habilitacji na stronach CK. Większym problemem jest jednak usprawiedliwianie bylejakości. Recenzja rysuje naukę, w której nie trzeba wykonać choćby małego wysiłku, żeby opublikować poza powiatem.

 

Jednak to, co mnie najbardziej uderza, to recenzent, który uważa, że jego osąd jest ostatecznym kryterium oceny. Jak recenzent uzna, że mądre, to super, a jak uzna, że nie, habilitant ma przewalone. Ten „solipsyzm recenzyjny” jest tyleż niepoważny, co niebezpieczny, bo wymaga pisania 'pod recenzenta’.O gustach się nie dyskutuje, ale chyba nie w socjologii, gdzie to właśnie recenzenckie gusta mogą zdecydować o habilitacji.

 

Czy poruszać problem, że nie każde 'mądre’ zasługuje na habilitacje? Chyba nie ma większego sensu. O błędnym kole wynikającym z kryterium 'zasługuje na pozytywna ocenę’ pisać mi się już nie chce.

 

Wymagania

Przeczytałem ostatni artykuł prof. Wrońskiego w Forum Akademickim, gdzie opisane są plagiaty prawnika, pedagoga i księdza, i się gorzko roześmiałem. Plagiaty te są bowiem dla mnie głęboko ironiczne. Prawnik nie jest oczywiście ulepiony z innej gliny, jednak plagiat prawnika-wykładowcy obarczony jest właśnie dodatkową ironią. Podobnie jest w przypadku plagiatów wykładowcy-pedaogoga, który uczy nowe pokolenie wychowawców, nie mówiąc już o ksiądzu, który, można by rzec, moralnością zajmuje się z zawodu, a może i nawet z powołania.

 

Plagiaty prawnika, pedagoga czy księdza są dodatkowo niesmaczne. Łamanie prawa przez ludzi, którzy oceniają lub uczą oceniać innych, oprócz podważania zasad uprawiania nauki, moim zdaniem szkodzą również ich zawodom. Nie wartościując samych plagiatów, ich konsekwencje moim zdaniem wychodzą poza sprawy uczciwości w nauce i odbijają się szerzej na tych profesjach. Innymi słowy, chciałbym od prawnika, wychowawcy czy księdza wymagać więcej, bo przedstawiciele tychże zawodów często wiele wymagają ode mnie.

 

Szacunek

Dyskusja na temat habilitacji z pedagogiki trwa, więc i ja dodam swoje trzy grosze. Na temat samej habilitacji wypowiedzieć się nie potrafię, a zawiedziona habilitantka nie jest stroną niezainteresowaną, napiszę parę słów o procesie.

 

Podobnie jak habilitantka w artykule, i ja niejednokrotnie zwracałem uwagę na nieprofesjonalnie napisane recenzje. Od będów ortograficznych i interpunkcyjnych, przez serie literówek i  kopiowanie autoreferatu, do błędów merytorycznych, recenzenci habilitacyjni okazują swoimi recenzjami kompletny brak szacunku dla swoich młodszych kolegów. A jak do tego wszystkiego dodać wręcz powszechne ignorowanie terminów, polskie procedury habilitacyjne można by dawac jako przykład kompletnej nonszalancji i braku profesjonalizmu. Tego typu zachowanie w znanych mi firmach spotyka się z ostrymi i natychmiastowymi sankcjami.

 

Bo przecież nie tylko o (być może tanie) moralizowanie tu chodzi i biednych czekających habilitantów. Tu przecież idzie o to, że nieprofesjonalnie napisane recenzje podważają cały proces habilitacyjny. Pokazują recenzentów, którzy mają w nosie nie tylko proces recenzyjny, ale również mają w nosie cały system polskiej nauki, który oparty jest na habilitacji.

 

Trudno też mieć zaufanie do  takich postępowań awansowych. Nie mówiąc już o tym, ze trudno mieć zaufanie i szacunek do recenzentów, profesorów, którzy nie szanują ani innych, ani siebie samych.

 

Jadę po bandzie

Rozmawiałem niedawno z kolegą w sprawie jego doktoranta. Uznaliśmy wspólnie, że doktorant skorzystałby na tym, gdbybym zaangażował się w jego w doktorat. Natychmiast jednak oświeciło nas, że nie ma mechanizmu, który pozwoliłby mi promować doktoranta wspólnie z kolegą. Obaj jesteśmy pracownikami samodzielnymi, a więc żaden z nas nie może być promotorem pomocniczym. A ja po raz kolejny nie rozumiem przepsiu, który zakazuje bycia promotorem pomocniczym profesorom (podwórkowym i pałacowym).

 

Po raz kolejny zastanawiam się też nad źródłami takiego zapisu. Czy to ujma na honorze profesora, że nie jest promotorem prawdziwym? Może profesor to 'miszcz’, który nikomu nie będzie pomagać? A może o to, że ustawodawca zakłada, że dwóch profesorów się nie dogada? Nie wiem, nie rozumiem oraz oświadczam, że chętnie zostałbym promotorem pomocniczym. Ba, mógłbym być nawet promotorem pomocniczym w przewodzie, w którym promotorem jest doktor.

 

Zastanawia mnie też, czy polska nauka kiedyś dojdzie do wniosku w promowaniu doktoratu nie idzie o stopnie, ale przede wszystkim o kompetencje w wąskiej specjalizacji doktoranta. Do tego można by dodać zazwyczaj nieobecne umiejętności promotorskie. Co więcej, ostrzegam wrażliwych, że jadę po bandzie, to nie profesor, a „zwykły” doktor może być najbardziej kompetentny do promowania doktoratu. Takich rewolucji jednak póki co nie przewidujemy.

Cyrk

Już dobry kawał czasu temu napisałem moją pierwszą recenzję habilitacyjną. Napisałem recenzję pozytywyną, zgodnie z moim sumieniem czy też przekonaniem. Jednak wcale się wszystko nie odbyło tak gładko, jak bym chciał.

 

Po pierwsze dostałem recenzję na wzór, według której miałem napisać swoją. Była to standardowa ocena poszczególnych publikacji, recenzja jakich wiele i jakie często krytykuję. Wcale nie chciałem napisać takiej recenzji i …starałem się nie napisać. Wyszło jednak, jak wyszło – trochę dziwna hybryda, pomiędzy oceną publikacji a dorobku.

 

Po drugie, nie uniknąłem też problemów z samą oceną. Z jednej strony, nie miałem wątpliwości, że habilitacja się należy za całokształt dorobku, który się zdecydowanie wyróżniał w dyscyplinie. Z drugiej, osiągnięcie wcale nie odbierało mowy i pod wieloma względami było gorsze niż pozostały dorobek. I gdyby oceniać samo osiągnięcie, moja ocena byłaby przynajmniej ambiwalentna, a nie taka jaką napisałem, a zatem zdecydowanie pozytywna. Problem więc polegał na tym, że ocenę osiągnięcia musiałem trochę 'podrasować’.

 

I w ten sposób zobaczyłem na własne oczy nieużyteczność 'osiągnięcia’. Konieczności wyodrębnienia części dorobku, bo akurat ta część jest w miarę jednotematyczna i można udawać, że jest cyklem. Jest to niepotrzebne i, powiedziałbym, szkodliwe. Powinniśmy oceniać całość dorobku. Po wszystkim i poza konkursem, zapytałem zresztą habilitanta, czy planował cykl….Nie planował – zebrał publikacje, które pasowały do cyklu. Co więcej dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że cykl wcale nie jest najmocniejszą stroną jego dorobku.

 

I tak wziąłem udział w cyrku, w którym wszyscy chyba wiedzieli, że trzeba ocenić pozytywnie publikacje, które wcale nie są zbyt dobre, a to dlatego, że te bardzo dobre publikacje, za które habilitant dostał habilitację, nie układają się w miarę sensowny cykl.