Pod poprzednim wpisem pojawił się link do artykułu na temat 'poważnych i niepoważnych’ recenzji, choć w tym konkretnym przypadku sensowniej by mówić o recenzjach frywolnych. Autor artykułu rozbiera na czynniki pierwsze rozprawę habilitanta, później omawia recenzje, nie kryjąc swego zniesmaczenia i rozprawą, i recenzjami pozytywnymi. Nie mam zdania wobec argumentacji autora, może poza tym, że nie rozumiem, dlaczego to czytelniczki szczególnie należy chronić przed co smakowitszymi fragmentami filozofii markiza de Sade.
Pod koniec swego artykułu prof. Nowaczyk pisze o upublicznianiu recenzji habilitacyjnych jako sposobie na wymuszenie ich rzetelności. Pod koniec artykułu pisze:
Nie sądzę, by wiele osób spoza wydziału, gdzie toczy się przewód habilitacyjny, życzenie takie wyraziło; wszak nie oni będą głosować nad nadaniem stopnia. Natomiast sama świadomość, że ktoś taki się znajdzie i może się o naszej recenzji publicznie wypowiedzieć, niekoniecznie z zachwytem, z pewnością skłoni nas — jako recenzentów — do solidności, bezstronności i zachowania powagi.
Jakże się mylił Pan Profesor! I to w obu kwestiach. Po pierwsze, mniej ważne, okazuje się, że recenzjami interesuje się znacznie więcej osób niż te, które będą głosować w postępowaniu. Moim zdaniem, dobrze, że się interesuje, dobrze, że są na temat recenzji dyskusje! Po drugie jednak Profesor, tak jak i ja i chyba wielu innych, myślał, że upublicznienie recenzji doprowadzi do solidności, a nawet do zachowania powagi. Niestety, nic takiego się nie stało. Recenzenci nadal wypisują bzdury, zupełnie nie przejmując się odbiorem 'społecznym’ tychże bzdur. W sprawie zachowania powagi, nie sposób powagi zachować.
Wielokrotnie już sugerowałem, dlaczego tak się dzieje. A to recenzenci nie wiedzą, że recenzje są publiczne, a to może mają głębokie przekonanie, że każda bzdura wypowiedziana przez profesora staje się mądrością, a to wreszcie po prostu wstyd umarł. No i to, co najważniejsze, recenzenci są bezkarni. Wolność akademicka, panie…..