Patriotyz

Właśnie dostałem list w sprawie następującego protokołu. Jest to zapis posiedzenia komisji habilitacyjnej w postępowaniu, które zakończyło się powodzeniem. Osoba, która przysłała mi list, zwraca uwagę na rozważania przewodniczącego komisji. Otóż przewodniczący zaniepokojony jest tym, że habilitantka nie upowszechniła wyników swoich badań w języku polskim. Co prawda, niepokój profesora nie przełożył się na chęć uwalenia habilitantki, jednak był na tyle silny, że chciałby on zmienić prawo. Na stronie 3 zaprotokołowano wypowiedź przewodniczącego, który uważa, że należy rozważyć ustawowe zmuszenie habilitantów do pisania po polsku!

 

I teraz sobie pospekuluję. Słowa przewodniczącego komisji być może wskazują na zatroskanie o stan polskiej ekonomii – habilitantka, nie pisząc po polsku, pozbawia naszych ekonomistów szybkiego dostępu do wyników swoich badań. A może, a to już spekulacje nie tylko z sufitu, ale z księżyca wręcz, habilitantka, która regularnie publikuje w czasopismach za 30 punktów, zawyża poziom? Każmy jej publikować po polsku, to jej dorobek nie będzie kontrastował na przykład z dorobkiem profesorów ekonomii, weźmy pierwszy lepszy z rzędu – choćby z dorobkiem przewodniczącego komisji. A może wreszcie tu chodzi o troskę o polskiego podatnika, który będzie musiał się nadwerężyc czytając prace habilitantki po angielsku. Tak, coś czuję, że to właśnie o to chodzi, a nie żadne dorobki profesorskie.

 

Proponuję zatem, by ustawa nie tylko określała, że należy publikować w języku ojczystym. Proponuję też ustalić, że, powiedzmy, 20 procent publikacji musi zostać opublikowane w mieście pracy habilitanta (nie wiem, czy nie warto by określić, że tematyka tych prac powinna dotyczyć miasta!), kolejne 20 powinny mieć zasięg wojewódzki. Następne 20 niech będą ogólnopolskie – niech habilitant pisze dla całej ojczyzny! I niech to będzie 40 procent! A co!

Teraz, dodajmy: niestety,  wychodzimy poza nazą polską ziemię. 10 procent publikacji musi mieć zasięg regionalny. Czechy, Słowacja, Litwa – te kilmaty. Wspomożemy braci Słowian (i sąsiadów też). Jeśli starczy czasu, niech ostatnie 10 procent będą międzynarodowe.Niech się nażrą naszą krwawicą, naszym potem i łzami, niech mają, te wszystkie Niemcy, Anglicy i Amerykanie. Niech się dowiedzą, jaka jest polska nauka! Niech zazdroszczą.

 

Ale pamiętajmy. Prawdziwy patriota pisze dla swoich rodaków. Ja, osobiście, dziekuję Panu Profesorowi. Czekam na ustawę!

Tradycja

Napisała „habilitantka”. Właśnie pisze autoreferat. Właściwie to nie tyle pisze, co zastanawia się, kogo posłuchać. Tych, co mówią, by autoreferat zawierał przystępne cytaty do recenzji, czy może jednak tych, którzy chcą ambitniej – o wkładzie, dyscyplinie itd..  Nie udzieliłem dobrych rad habilitantce, niech sama decyduje i się męczy. Miała też nadzieję na wniosek przed wakacjami, ale nie ma, po co już się spieszyć – ostatnie zebranie Centralnej Komisji jest chyba na początku czerwca. Potem zamykana jest na głucho. Można więc spokojnie poczekać do jesieni.

 

Pisząc te słowa przypominam sobie niejednokrotne spory tutaj na temat modelu recenzji – całość dorobku czy może jednak kolejna recenzja pubikacji. Przypomina mi się to właśnie w kontekście fragmetów autoreferatu przeklejanych do recenzji 'publikacyjnych’. Oto recenzje pisane bywają słowami habilitanta, czasem cytowanymi bez zrozumienia (widziałem już takie recenzje).

 

Jednak proszę uprzejmie o nieokazywanie zdzwienia. Wielokrotnie słyszałem, a i doświadczyłem na własnej skórze próśb, bym sam sobie napisał referencje (profesor tylko podpisze). Czemużby ta piękna tradycja epistolograficzna miała zanikać w postępowaniu habilitacyjnym? Właściwe można by zgłosić wniosek o to, by habilitant przygotowywał recenzje, które recenzenci, po zainkasowaniu honorarium, podpisywaliby.

 

Czyżbym właśnie rozwiązał problem recenzji habilitacyjnych?

Naiwność

To mój ostatni wpis na temat propozycji Rady Młodych Naukowców. Chciałbym zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, wprowadzenie możliwości odpowiedzi na recenzje uważam za pomysł raczej sensowny. Moje 'raczej’ własnie dotyczy recenzji głupich, nieprofesjonalnych,  wskazujacych na to, że recenzent nie ma pojęcia, o czym mówi. Paradoksalnie to właśnie takie recenzje będą sprawiały habilitantom najwięcej problemów. Jak bowiem napisać odpowiedź na głupią recenzję, nie wskazując przy tym, że jest głupia. Bo przecież wytknięcie wprost recenzentowi nieprofesjonalnej recenzji to potencjalnie samobójstwo. A co wtedy, gdy dyplomacja zawiedzie, gdy recenzent pisze, pardon, pierdoły.

 

Druga sprawa to moja zgoda ze sprzeciwem wobec przywrócenia kolokwium habilitacyjnego. Jak już pisałem wielokrotnie, uważam, że kolokwium to tylko okazja do harców kosztem habilitanta (to, że często tak nie jest, nie zmienia mojego zdania).

 

Na koniec jednak dodam, że zgadzam się z głosami w komentarzach tu i na blogu dra Kulczyckiego, że nawet gdyby przyjąć propozycje Rady, nie wpłyną one na poziom habilitacji. Dopóki 'środowisko’ będzie pozwalać na nierzetelność, kurtuazyjność, ignorancję w recenzjach czy postępowaniach habilitacyjnych w ogóle, reformy proponowane przez RMN niczego nie zmienią. I co z tego, że będę mógł odpowiedzieć na rencenzje, jeśli wśród recenzentów i w komisji może nie być nikogo, kto się zna na tym, co robię (na co wielokrotnie zwracała uwagę charioteer). Dopóki, dopóty będzie można napisać i powiedzieć każdą bzdurę w czasie przewodu habilitacyjnego, to, że zmienimy defnicję osiągnięcia, jest nieistotne. Przy okazji dodam, że uważam również, że zniesienie habilitacji niczego w postępowaniach awansowych (które przecież będą nadal się odbywały!) nie zmieni.

 

Habilitacje będą bowiem przeprowadzane przez ludzi, którzy piszą i tolerują dzisiejsze bzdury! Moim zdaniem, jest dalece posuniętą naiwnością sądzić, że kolejna zmiana przepisów cokolwiek zmieni to. Wielokrotnie przypominał podworkowy, że zmiana przepisów wcale nie musi się wiązać ze zmianą zachowań.

Porządek świata

I jeszcze jedna uwaga w sprawie uchwały Rady Młodych Naukowców. Nadawanie habiitacji w dziedzinie a nie w dyscyplinie jest zapewne posunięciem sensownym. Warto jednak przypomnieć zmianę przynależności dziedzinowej psychologii i pedagogiki, które powodowały problemy z minimum kadrowym. Habilitacje do tej pory przydatne stawały się zbędne i na odwrót. Zmianę tę zresztą szeroko komentował prof. Śliwerski dowodząc, że pedagogika wręcz z natury jest nauką humanistyczną, a przeniesienie jej do nauk społecznych zaburza porządek świata. Wydaje się, że już w raju pedagogika była na drzewie humanistycznym.

 

Propozycja RMN rozwiązuje problem historyka, który będzie mógł być w minimum kadrowym na równi z historykiem literatury, gorzej jednak będzie, gdy historia stanie się nauką polityczną. Wolałbym więc, by RMN zaczęła walczyć z idiotycznym przypisywaniem dyscyplin do dziedzin. Wolałbym też, żeby walczyła o wolność dyscyplinarną – choćby dla logopedii. Kisi się ona razem z pedagogami, którzy tylko dla jej dobra nie pozwalają się jej wyemancypować dyscyplinarnie.

Centra władzy

Drugiem elementem uchwały Rady Młodych Naukowców, na który chciałbym zwrócić uwagę, to propozycja, by uprawnienia do nadawania habilitacji były ograniczone do jednostek z kategorą A i A*.  Rada pisze:

 

Ponieważ jednostki skategoryzowane jako A i A+ reprezentują wyższy poziom naukowy od jednostek z kategorii B i C, RMN uważa, iż ograniczenie jednostek, które mogą nadawać stopień doktora habilitowanego, wpłynie pozytywnie na poziom habilitacji w naszym kraju.



Nie zgadzam się z tym stanowiskiem, nie zgadzam się też z tym uzasadnieniem. Oto dlaczego:

 

1. W radach jednostek wysokoskategoryzowanych zasiadają osoby, które nie tylko nie przyczyniły się do tej kategoryzacji, ale wręcz stanowiły jej przeszkodę. Nie można mieć pewności, że te osoby zawsze będą w mniejszości. Nawiasem mówiąc, nie ma też powodów, by myśleć, że osoby niepublikujące na poziomie A, nie potrafią oceniać badań i ich poziomu.

2. Nie ma prostego przełożenia poziomu jednostki na poziom rzetelności postępowań awansowych. O ile pamiętam, rozmawialiśmy tu o habilitacjach nadawanych na najlepszych wydziałach (np. w naukach prawnych). Potrafiłbym również wskazać nadawane na takich wydziałach doktoraty i habilitacje na żenująco niskim poziomie. Potrafiłbym też pokazać sytuacje odwrotne.

3. Co się stanie w przypadku, gdy jednostka straci kategorię A? Kategorie A nie są nadawane na wieczność i mogą być utracone. Co z postępowaniami? Co w przypadku, gdy żadna jednostka nie uzyska kategorii A (to chyba jest możliwe)?

4. I wreszcie, uważam, że skupienie władzy nadawania habilitacji czasami w dosłownie kilku jednostkach za coś potencjalnie bardzo szkodliwego i to nie tylko ze względów etycznych. Takie jednostki mogą narzucać swoją wizję uprawiania nauki w dyscyplinie całej dyscyplinie.

Osiągnięcie wiodące

Trwa dyskusja na temat uchwały Rady Młodych Naukowców dotyczącej habilitacji. Uchwała jest interesująca, z częścią postulatów się zgadzam, z częścią nie. Jest to jednak ważny głos w dyskusji na temat habilitacji w Polsce i poświęcę jej kilka najbliższych wpisów.

 

Dzisiaj kilka słów na temat propozycji zmian w definicji osiągnięcia – centrum postępowania habilitacyjnego. RMN proponuje, by osiągnięcie zdefiniować jako dzieło:

 

„opublikowane w całości lub w zasadniczej części, albo jako zbioru publikacji, w których powstanie habilitant miał wkład wyłączny lub wiodący, oraz które stanowi istotny wkład w rozwój danej dziedziny naukowej.”



Uważam, że taka definicja byłaby regresem wobec tego, co jest dzisiaj. Mam proste pytanie: kto będzie ustalał 'wiodącość’ habilitanta i w jaki sposób będzie się to dokonywać? Wielokrotnie podejmowany był tu problem procentowego wkładu habilitanta, trudności z jego określeniem. Rada Młodych Naukowców przerzuca te wszystkie problemy właśnie do centrum postępowania.

 

Co więcej, kiedy można mówić o wiodącym wkładzie? Czy wtedy, gdy ktoś przeprowadził badania, dał pomysł, policzył, napisał? A może ktoś, kto uzyskał finansowanie? Odnoszę wrażenie, że RMN zapomniała, że dzisiejsza nauka jest głównie kooperacyjna i coraz trudniej stwierdzić, kto 'wiedzie’, poza, rzecz jasna, czysto instytucjonalnymi ramami kierownika laboratorium.

 

Oczywiście rzeczywistość będzie taka, jak z udziałami procentowymi. Ty mi powiesz, że ja miałem 80 procent, ja ci potem powiem, że ty miałeś wiodący wkład. Innymi słowy, jeden wielki szwindel. Tyle że teraz ten szwindel będzie podstawą nadania stopnia. No po prostu super!

 

I na koniec – z rozczarowaniem przeczytałem, ze młodzi naukowcy chcą pozostawić ten kompletnie idiotyczny zapis o rozwoju dyscypliny naukowej. Zadęcia nauki polskiej ciąg dalszy.

Szał odniesień

Oto jeden z nowszych autoreferatów z pedaogiki. Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie jego rekordowość. Wydaje mi się, mierząc na oko, że habilitantka zamieściła w nim rekordową liczbę referencji bibliograficznych! Tylko na stronie 3 odnosi się do 26 prac! Przypis na stronie 7 z kolei zawiera odnośniki do 33 prac! I tak co strona, to kolejne referencje, w głowie się od nich kręci, a ja się zastanawiam, skąd to. I prawdę powiedziawszy, nie wiem.

 

Mam jednak kilka pomysłów. Otóż być może habilitantka:

1. chce przekonać komisję, że jest oczytana;

2. chce się wyróżnić na tle innych pedagogów jako czytająca;

3. buduje niepodważalny fundament dla swych badań – zgadza się z wszystkimi;

4. chce pokazać, że pomimo użycia słowa 'dyskurs’, które nie podoba się profesorowi-pedagogowi, zna pedagogikę i potrafi zacytować wszystkich;

5. zarzuca szeroką sieć bibliograficzną na możliwych członków komisji.

 

Nic innego mi nie przychodzi do głowy. Może po prostu pedagogika rządzi się własnymi prawami!

Racje

Dyskusja pod cytowanym poprzednio wpisie prof. Śliwerskiego trwa. Właśnie napisał to:

 

Mòj blog dotyczy pedagogiki. W humanistyce i naukach społecznych nie spotkałem magistra, którego kompetencje wskazywałyby na potrzebę powołania go/jej na recenzenta. Z niektórych doktorów bym skorzystał, tyle że nie są samodzielnymi pracownikami naukowymi.

 

Nie chce mi się komentować kwestii magistrów, bo chcę zwrócić uwagę na absurdalność ostatniego zdania. Nieważne są kompetencje, ważny jest kwit (pardon: dyplom). Ale to chyba tylko w polskiej pedagogice, Panie Profesorze! Samochód też Pan da do naprawy temu, kto ma kwit czy może temu, kto potrafi naprawić Pana auto? Wiem, mechanik to nie pedagog, na tym się trzeba znać!

 

Upieranie się przy tych 'samodzielnych’ to całkowicie idiotyczny wymóg certyfikacji, niemający żadnego uzasadnienia w znanej mi rzeczywistości. Podejrzewam jednak, że przepływ opnii w pedagogice można by zilustrować następującą hierarchią racji.

1. Magistra nie pytamy o zdanie, bo i po co?

2. Doktor może mieć rację, ale ona się nie liczy, bo doktor nie ma certyfikatu na tę rację.

3. Dr hab. już może mieć rację, ona się też liczy, bo zabezpieczony jest kwit.

4. Profesor jednak ma większą rację, bo ma lepszy certyfikat dostępu do racji.

5. Profesor Śliwerski ma największą rację, bo nie dość, że ma certyfikat, jest członkiem CK, to na dodatek ma bloga.

 

Postanowiłem dzisiaj wprowadzić nowy tag do bloga: 'pedagogika’. Tag 'nauka polska’ jednak nie opisuje tego szczególnego ze światów równoległych.

Naukowość

Nie mogę sie powstrzymać i zacytuję komentarz prof. Sliwerskiego pod jednym z jego niedawnych wpisów. Dziękuję jednocześnie panu.toranadze za zwrócenie uwagi na te kuriozalne komentarze. Profesor-pedagog pisze:

 

Recenzentem rozpraw naukowych – niezależnie od tego, czy artykułu czy monografii -musi być samodzielny pracownik naukowy. Osoba ze st.nauk.dra jest pracownikiem pkmocniczym. Nie może zatem gwarantować naukowego charakteru recenzowanej publikacji.

 

No cóż, powiem wprost. To jedna z głupszych rzeczy, które przeczytałem nie tylko na blogu Pana Profesora, ale w ogóle w nauce polskiej. Gdyby nie to, że słowa te napisał profesor, członek CK, można by je jedynie wyśmiać. Ale niestety napisał je właśnie profesor, który ma potężny wpływ na to, co się dzieje przynajmniej w polskiej pedagogice, a przecież i poza nią. Jednak cytowana wypowiedź tak wskazuje na kompletne oderwanie od tego, jak się uprawia naukę na świecie, że strach nawet o tym myśleć.

 

Trudno pewnie będzie, ale proponuję, by prof. Śliwerski wyobraził sobie, że na świecie artykuły recenzowane są przez ludzi kompetentnych do napisania recenzji. A to czasem (stosounkowo rzadko, trzeba przyznać) – uwaga – są nawet zaawansowani doktoranci! Co więcej, ci doktoranci recenzują artykuły w czołowych czasopismach naukowych. Pan Profesor zapewne nie miał okazji się z tym spotkać.

 

I na koniec, trochę ostrzej. Trzeba wyjątkowego zaścianka naukowego, żeby żyć z przekonaniem, że tylko kwit nadający stopień czy tytuł dają patent na naukowość. Trzeba dużo profesorskiej niepewności, by administracyjnie wykluczać z naukowości większość badaczy. Trzeba też wyjątkowego tupetu, by z doktorów, którzy na całym świecie osiągnęli patent na naukowość, robić jakichś pomocników! A na dodatek o tym głośno mówić.

Niektórzy jednak muszą robić

Świat się zainteresował dokumentami z Panamy, mnie dużo bardziej ekscytują dokumenty „impaktowe”, które dzięki cutboldowi (serdecznie dzięki również ode mnie!) można ściągnąć tutaj. Na szczegółowsze analizy przyjdzie czas, jednak na gorąco chciałbym dokonać kilku refleksji.

 

Pierwsza refleksja nastąpiła po przeczytaniu najnowszego wpisu profesora Śliwerskiego, który z właściwą sobie delikatnością piętnuje wszystkich tych, którzy chcą 'zrobić’ doktorat czy habilitację. I niby wszystko się zgadza, aż się zaglądnie do pozycji Pana Profesora w polskich habilitacjach z pedagogiki. Jest niezagrożonym centrum władzy nadającej habilitacje! I choć prowadzone z udziałem Pana Profesora postępowania są z pewnością poza wszelkimi zarzutami (pamiętam, że to On wytropił brak publikacji habilitanta z pedagogiki), wpływ prof. Śliwerskiego jest ogromny. Szalony byłby habilitant, który nie weźmie pod uwagę preferencji Profesora! A zatem szalony byłby, gdyby habilitacji nie robił właśnie! Oczywiście wpływ prof. Śliwerskiego na pedagogikę jest niczym w porównaniu z omawianymi tu niejednokrotnie Herkulesami recenzyjnymi, jednak jest znaczny! I zamiast po raz kolejny protekcjonalnie pisać o 'niektórych’, może warto by się zastanowić nad sobą samym!

 

Z kolei bez najmniejszych wątpliwości, udostępnione dane nie będą żadnym zaskoczeniem dla Państwa Profesorów z Centralnej Komisji. Ba, to oni właśnie w dużym stopniu (choć nie tylko) są odpowiedzialnie za skumulowanie potężnej władzy w rękach, w skali nauki polskiej, (wysokich?) kilkudziesięciu profesorów. Najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza?

 

I na koniec, niektórymi dyscyplinami rządzi mała grupa ludzi. Oni nadają kształt całym specjalnościom i dyscyplinom. Proponuję pomyśleć, na jak ogromne pieniądze oni mają wpływ. Ci ludzie nieformalnie zarządzają dziesiatkami czy nawet setkami milionów złotych! Postulaty zwiększenia nakładów na naukę wyglądają w tym kontekście wręcz komicznie!