Nudnego Nowego Roku

Nie mogę sie doczekać, kiedy skończy się rok 2016, a on, jak na ironię, będzie trwał o całą sekundę dłużej! Jednak moja działalność blogerska w tym roku kończy się już dzisiaj.

 

Wszystkim dyskutantom oraz czytelnikom, którzy w tym roku zaglądnęli na „Robię habilitację” przynajmniej z 65 krajów przede wszystkim dziękuję za poświęcony blogowi czas. Dyskutantom dziękuję za to, że wzbogacają to, co piszę, informacjami, dyskusjami, dzięki którym ten blog jest znacznie bardziej interesujący. Czytelnikom z kolei dziękuję za to, że wracają tu i czytają nas wszystkich.

 

Jak w zeszłym roku życzę profesorom – pokory, doktorom habilitowanym – cierpliwości, habilitantom – rzetelnych recenzji, doktorom – wytrwałości, doktorantom – profesorów z pokorą.

 

Życzę też nam wszystkim nudnego i bezbarwnego roku.

Zaległości

Trzy wpisy temu pisałem o kpinach z recenzji. Posypał się na mnie grad krytyki za to, że nie udostępniłem recenzji, którą krytykowałem. Recenzja ta została już umieszczona w sieci, więc wywiązuję się z obietnicy o podaję do niej linkę. Oto omawiana przeze mnie recenzja bez oceny. 

O pułapkach bibliometrycznych

Dziękuję dockanowi za zwrócenie uwagi na nowy wpis prof. Śliwerskiego. Postanowiłem go opisać, bo jest świetnym przykładem przykładem, jak nie należy wykorzystywać bibliometrii.

 

Otóż profesor-pedagog, myślę, że z nutą rozczarowania, donosi o nowych członkach-korespondentach PAN. Siedmioro członków, żadnego pedagoga, a na dodatek, uwaga, wszyscy z niższym indeksem h niż kandydat pedagogów. Tak, tak, nie trzeba się tu za bardzo domyślać, kandydatem z najwyższym indeksem h, którego wymienia profesor, jest sam prof. dr hab. Bogusław Śliwerski. I co? No nic. Nie wybrali. (Nie będę opisywał dyskusji Sławka i Macieja pod wpisem, bo pękam ze śmiechu).

 

I tu wkraczam ja z komentarzem. Bibliometria jest wartościowym wskaźnikiem jakości dorobku uczonego, ale tylko pod warunkiem, że umiemy ją stosować. Pozakontekstowe wymienianie indeksu h nie ma sensu i indeks h nierówny indeksowi h. Bowiem inny jest h osoby publikującej w najlepszych czasopismach na świecie, a inny osoby, która jeszcze nie przebiła się ze swymi publikacjami do świata, np. jak prof. Śliwerski. Ba, indeks h niewiele nam też mówi na temat tego, co ważnego badacz publikuje. I zamiast epatować swoim h=21, profesor-pedagog mógłby się zastanowić, jakie publikacje składają się na ten fantastyczny wynik.

 

Co więcej, cynik we mnie zastanowiłby sie również nad tym, ile z tego h przypada na cytowanie członka prezydium Centralnej Komisji, który co rusz opowada, co ceni w pedagogice, a czego nie ceni. Innymi słowy, gdybym był pedagogiem, cytowałbym profesora Śliwerskiego na potęgę, starając sie nie ominąć żadnej jego książki, odnosząc się przynajmniej do co drugiego artykułu. A może i częściej.

 

Chyba starczy na temat bibliometrii.

Petenci

No to dzisiaj wpis (być może) mniej kontrowersyjny, choć również oparty na liście, który dostałem. A dostałem o list o opóźnieniach. Długi wywód, a właściwie to wyżalenie się, na temat opóźniającej się procedury. W liście czytam: 

 

ja nie traktuję tego personalnie, tylko że przez taki stosunek go proceudur terminowości mam poczuie, że ktoś mi odbiera znaczenie tej procedury. Że ona dla mnie staje sie mało ważna, bo z każdym miesiącem okazuje się, że komisja nie podchodzi do niej poważnie (w pewnym sensie oczywiście).

 

Oprócz tego czytałem o recenzentach, których recenzje opóźnine były o kilka miesięcy, jednak nikt nie kwinął palcem w bucie.

 

Wielokrotnie pisałem na temat tego, że terminowość procedury jest kluczową jej częścią. Nie można opóźniać postępowania tak ważnego dla życia zawodowego (i nie tylko) habilitanta. To nieetyczne i nieprofesjonalne. A jednak nie przypominam sobie postępowania, które by przebiegło terminowo. Co więcej, prof. Śliwerski wielokrotnie twierdził, że ustawowe terminy to tylko wskazówka, której nie trzeba się trzymać. Habilitant-petent może czekać. A przecież wymóg terminowości postępowania wydaje się najprostszy do zrealizowania. Przecież starczy przypomnieć recenzentowi. Okazuje się, że tak nie jest. Dlaczego? Bo można.

 

Uprzedzając ewentualne kontrargumenty, nie uważam, by teminy recenzji były szczególnie trudne do utrzymania, nawet przy wielu obowiązkach recenzenta (i recenzenckich). Skoro recenzent podejmuje się recenzji, musi wykonać ją w stosownym czasie. I może po prostu zamiast o dodatkowej kasie, należy zacząć myśleć o terminowym wywiązywaniu się ze swoich zobowiązań.

Kpiny z kpin

Znów dostałem recenzję, której nie ma jeszcze na stronach internetowych uczelni, nie zidentyfikuję jej więc teraz. Jako że przeczytałem ją i biegam po pokoju za szczęką, która mi spadła, postanowiłem na szybko napisać o niej. Bo przecież nie o konkretną recenzję chodzi, ale o problem. Uwagi co do 'rozprawy’ są następujące:

 

na str. X jest 'słowo’, a powinno być 'słowu’

na str. Y jest odnośnik do [12] a powinno być [13]

na str. Z brakuje oznaczenia …

na str. A pisze (tu autor cytuje 7 słów habilitanta) i pisze, że nie zgadza się z nimi (nie dodaje nic więcej).

 

Uwag tego kalibru jest 12 i wyczerpują one całość oceny 'rozprawy’ habilitanta. Wcześniejsza sekcja zawiera uwagi co do układu monografii. I to wszystko.

 

Powiedzieć że ta recenzja to kpina, to kpić z kpin! Recenzentowi nie chce się nawet udawać, że recenzuje pracę. Czytając recenzję, odnosiłem wrażenie, że recenzent cytuje literówki z książki, żeby coś napisać. Ta recenzja nie zawiera żadnej opinii czy oceny recenzenta, po prostu wylicza dziesiątki informacji na temat habilitanta i jego pracy. Konkluzja, jak można się domyślać, jest pozytywna. Ale to chyba było już ustalone na długo przed napisaniem tej recenzji. Żałosne.

 

Moralne parówki

Ostatnio moja skrzynka pocztowa się nieco wypełniła, ale zanim będe pisał o mojej korespondencji, chciałbym zwrócić uwagę na wpis na The Impact blog, który również śledzę. Nadrabiam więc swoje zaległości tym wpisem.

 

Otóż cytowany wpis jest zaskakująco aktualny z polskiego punktu widzenia, bowiem dotyczy publicznego wypowiadania się uczonych. Czytamy więc o amerykańskim naukowcu, którego etat został odwołany przez radę powierniczą uniwersytetu ze względu na jego publiczne wypowiedzi na Twitterze. Jak piszą autorzy wpisu, wypowiedzi dr. Salaity są pełne moralnego wburzenia krytykującego politykę Izraela wobec Palestyny. Krytykę oddaej dobrze tweet wskazujący (metaforycznie zapewnie), że premier Izraela mógłby nosić naszyjnik z zębów palestyńskich dzieci. O subtelnościach trudno tu mówić.

 

Autorzy wpisu są jedak ostrożni, nie wypowiadają się na temat odwołania kontraktu. Wskazują, że jeśli decydujemy się na publiczne uczestnictwo w debatach, musimy się zastanawiać nad konsekwencjami naszych słów i tego, że mogą one mieć wpływ na naszą reputację. Z kolei tweety dr. Salaity są dalekie od debaty akademickiej i racjonalnej dyskusji, która z akademią jest łączona. Wreszcie autorzy zastanawiają się nad standardami publicznych wypowiedzi naukowców (w tym momencie parsknąłem śmiechem).

 

I teraz komentarz. Czytałem ten wpis z pewnym rozrzewnieniem. Oto mamy faceta, który postanowił dać upust swoim emocjom i dostał za to po łapach, słusznie, niesłusznie, nie wiem. Przyjmując te standardy jednak połowa wypowiedzi naszych kolegów, od fizyków parówki do literatury moralnego przekazu, wylądowałaby na zielonej trawce. Upolitycznienie polskiej nauki jest, moim zdaniem, ekstremalne, co nie znaczy, że jest powszechne. Blogi, teorie, wypowiedzi na temat procedur medycznych, interpretacje prawne bez cienia żenady pisane są na ideologiczne zamówienie. Ba, naukowcy kłamią w żywe oczy dla swych ideologicznych potrzeb (pamiętacie na przykład bezpłodność ludzi o lewicowych poglądach?). A sprzeciwy wobec ideologii są podparte równie często dbałością o zasady nauki, co dbałością o 'naszą ideologię’.

 

A ja bym chciał nie mieć politycznego zdania jako pracownik naukowy. I chciałbym nie znać poglądów politycznych moich kolegów z pracy i wolałbym z nimi o polityce nie rozmawiać.

 

Wymiar ludzki

Pod poprzednim wpisem dyskusja na temat recenzji, ich profesjonalizmu i innych aspektów. A ja tym razem chciałbym napisać o wymarze 'ludzkim’ recenzji. Zainspirował mnie do tego wpis Confessions of a reviewer. Bloger, prof. Galasiński, pisze o swoich doświadczeniach recenzenckich, a przy okazji dodaje:

 

I actually still remember my first reviews of papers I sent to internationally refereed journals. They almost crushed me. Two papers, two negative reviews (both quite fair, actually), I sincerely thought academic life was not for me. And I gave myself one more paper to go. I honestly decided that if that paper would not be published, I would quit. The third paper was on deceptiveness of evasion and the anonymous reviewer who identified herself (I’m not certain I should say who it was, but I will always be grateful), said it was very good. The article was published and my academic career was (quite literally) rescued.

 

Okazuje się, że ja jeszcze nie pisałem o 'ludzkim’ wymarze recenzji. Czy więc powinienem się zastanawiać nad tym, że moja recenzja może mieć drastyczny wpływ na życie osób, których prace recenzuję? Muszę przyznać, że nie do końca wierzę w rezygnację z pracy po trzeciej recenzji, jednak wierzę, że recenzje (szczególnie w postępowaniach awansowych)  mogą mieć dramatyczne skutki.

 

Nie rozważałem nigdy recenzji w kategoriach tego, jaki wpływ na samopoczucie, ogólny dobrostan, nie mówiąc o życiu, mogą mieć moje recenzje. Recenzja to przecież opnia na temat artykułu czy też grupy artykułów, a nie na temat człowieka. Problem w tym, że recenzja może i być na temat dorobku, ale  tak naprawdę dotyczy życia człowieka i jego pracy. Jednak nie pisałem nigdy recenzji osobie, którą znam osobiście (a przynajmniej nie wiedziałem, że pisałem) i nie musiałem się bić z myślami na temat tego, co się tej osobie stanie. Bo przecież on/a ma chore dziecko, kredyt i nie wiem, co jeszcze.

 

Piszę ten wpis i, mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co napisać. Czy powinniśmy się zastanawiać nad tym chorym dzieckiem habilitanta? Prosta i oczywista odpowiedź to oczywiście: NIE! Nadawanie stopnia 'za dziecko’ jest niesprawiedliwe. Czy to bowiem znaczy, że tylko osoba zdrowa, piękna, bezdzietna i z bogatymi rodzicami musi się naprawdę napracować? No przecież to bez sensu…

 

Niestety, nie mam więcej nic do powiedzenia. Po prostu, odkryłem ludzki wymiar recenzji i to, ze być może kiedyś złamię komuś życie. Dreszcze przechodzą na taką myśl.

Autorecenzja

Ludzie listy piszą, czasem również do mnie. Dostałem właśnie przepiękną recenzję przedstawioną w postępowaniu z matematyki (tutaj można znaleźć to postępowanie). Otóż recenzent wyznacza nowe horyzonty dla gatunku recenzji habilitacyjnej. Pisze bowiem głównie o sobie.

 

Z dużym zainteresowaniem więc przeczytałem o wkładzie recenzenta w zagadnienia kohomologii, ba, dowiedziałem się, że w roku 1996 nastąpiła dramatyczna wręcz zmiana dzięki recenzentowi. Nie mówiąc już o tym, że w roku 2000 recenzent znów wykazał się błyskotliwym dowodem, podobnie zresztą jak i w 2003. Dowiedziłem się również wielu rzeczy z historii matematyki oraz wpływu na nią walk ulicznych w Paryżu. Niestety, niewiele się dowiedziałem o samym osiągnięciu habilitanta, ale może i dobrze, bo i tak bym nic nie zrozumiał.

 

Przypisując temu postowi kategorię galerii habilitacyjnej, mam wrażenie, że nie oddaję recenzji  sprawiedliwości. Myślę, że jest dużą sztuką pisać w recenzji hablitacyjnej przede wszystkim o sobie samym. I ja szczerze prof. Andrzejowi Żukowi tego gratuluję!

Metafory habilitacji

Pod poprzednim wpisem, @misieck zadaje ważne pytanie: jaki wkład w rozwój dyscypliny może mieć dzieło, które praktycznie mogą zobaczyć tylko recenzenci? Ja, na szybko, udzielam odpowiedzi. Żaden.

 

Jest jednak druga część odpowiedzi: bo nie o żaden wkład tutaj chodzi! Pisałem tu już wielokrotnie, że gdyby wziąć na poważnie sformułowanie o znacznym wkładzie w rozwój dyscypliny, w Polsce przestano by nadawać habilitacje. Znaczny wkład w rozwój dyscypliny mają (bardzo) nieliczni i przytłaczająca większość doktorów habilitowanych, włącznie ze mną, nie ma znaczącego wkładu w rozwój dyscypliny. Co więcej, znaczna część doktorów habilitowanych, nie ma żadnego, ani znacznego, ani nieznacznego wkładu w rozwój dyscypliny, ponieważ robią rzeczy wtórne, które nikogo poza nimi samymi nie interesują.

 

Co więcej, uważam, choć nie rozpytywałem się, że recenzenci traktują przepis o znacznym wkładzie metaforycznie. Znaczny wkład jest równoważny z 'zasługuje na habilitację’, dzięki czemu można nadawać habilitacje wszystkiemu, co się rusza i habilitacji pragnie.

Się należy

Kontynuując temat bzdur w recenzjach, chciałbym zwrócić uwagę na ostatni artykuł artykuł prof. Wrońskiego w FA. Artykuł zawiera fragmenty recenzji kwestionowanego postępowania habilitacyjnego. Recenzentka, p. Katarzyna Laskowska napisała o dorobku habilitantki:

 

„jest nie tylko liczny, ale podlegał weryfikacji przez recenzentów naukowych, często profesorów zwyczajnych o uznanym autorytecie. Kandydatka na pewno też włożyła ogrom pracy w przygotowanie monografii habilitacyjnej, chociaż nie uniknęła w niej uchybień, a z niektórymi wnioskami można polemizować. Niemniej jest to osoba o ogromnej wiedzy i znajomości zagadnień, które bada”.

 

A ja nadal zbieram szczękę. Ten fragment jest ucieleśnieniem problemów polskiej habilitacji. Oto ukoronowanie argumentów za nadaniem stopnia. Przede wszystkim habilitantka napisała dużo. Co tu będziemy się czarować – im więcej, tym lepiej. I prof. Laskowska to potrafiła docenić. Ale habilitantka nie pisze tak sobie. Otóż recenzentami jej publikacji byli nawet i, uwaga, profesorowie zwyczajni! Aż człowiek chce zapytać, jak oni znaleźli czas! Że zechcieli się w ogóle pochylić nad wypocinami jakiegoś adiunkta. A oni nie dość, że się pochylili, to nawet przychylili! Łał! Czy można sobie wyobrazić lepszą gwarancję jakości dorobku habilitantki? Słowo profesora zwyczajnego to słowo ostateczne, rękojmia wspaniałości, z którą aż trudno dyskutować. Dorobek nie jest dobry, bo recenzenci są specjalistami, bo się znają, bo docenili argumentację, ale dlatego, bo są profesorami. Oto kluczowy porządek dziobania: recenzent-magister nie ma i nie może mieć nic do powiedzenia, z ust profesora leje się samo piękno prawdy.

 

Jednak złotoustość profesorska nie wystarcza Pani Profesor. Oprócz gwarancji profesorskich mamy jeszcze recenzenckiego asa w rękawie. Habilitantka się narobiła i po prostu nie uchodzi tego nie docenić. Ona w pocie czoła tworzy, profesorowie zwyczajni się wypowiadają, a my moglibyśmy tego dorobku nie docenić?! No chyba nie nie w tym wszechświecie! A poza tym, powiedzmy sobie wprost, co tam dorobek – habilitantka to po prostu 'osoba o ogromnej wiedzy’, a komu nadawać habilitacje, jeśli nie osobom o ogromnej wiedzy?

 

No i wyłania się obraz habilitacji. Profesorowie zwyczajni klepnęli, habilitantka się narobiła, a poza tym to łebska kobieta. Recenzentka zapomniała chyba jednak o jeszcze jednym ważnym kryterium – może to po prostu była kolej habilitantki, więc proszę nie zawracać głowy jakimiś recenzjami czy czymś tam. Bo jak się habilitacja należy, to się należy.

 

Zakwalifikowałem ten wpis do kategorii 'galeria habilitacyjna’, w której znajdują się wpisy o kuriozach habilitacji. Ten krótki fragment prof. Laskowskiej zajmie wśród wcześniejszych wpisów godne i niepoślednie miejsce!