Myślenie magiczne

Serwis Nauka w Polsce dokonał przystępnego podsumowania trzech propozycji Ustawy 2.0. W tym wpisie skupię się przede wszystkim na sekcji o karierze naukowej.

 

1. Pierwszy pomysł to zniesienie habilitacji. Doktorat stanie się nową habilitacją, ale nadawać go będą mogły tylko uczelnie na najwyższym poziomie, na dodatek świeżo upieczony nie będzie mógł zostać zatrudniony na uczelni, na której uzyskał doktorat.

 

Dyskutowano już o tych propozycjach tutaj i na DNU. Moim zdaniem sczególnie wymóg 'mobilności’ jest idiotyczny. Uczelnia musi mieć prawo do inwestowania w młodych i zdolnych studentów, jeśli uznaje to za stosowne. Myślę też, że postulaty podnoszenia poziomu doktoratu to mrzonki (patrz niżej). Kumulacja władzy do nadawania doktoratu w kilku wydziałach w Polsce jest tyle głupia, ile niebezpieczna.

 

2. Rozróżnianie między 'prawdziwym’ doktoratem i jego zawodowym odpowiednikiem to nawiązanie do tego, co już dzieje się w wielu uczleniach na tzw. Zachodzie. Z tego jednak, co się orientuję, to 'zawodowy doktorat’ dostępny jest osobom spoza uczelni. Druga propozycja w rzeczywiście zachowuje status quo, ale udaje, że tak nie jest.

 

3. Trzecia propozycja otwarcie mówi o 'podkręcaniu kryteriów’. To brzmi dobrze jedynie na papierze. Pomijam już to, że te superkryteria będą stosować ludzie, którzy sami ich nie spełniają. Dodam do tego, że czytałem niskie kilkanaście doktoratów z różnych uczelni na świecie. Jedne były dobre, inne słabe, mniej więcej jak w Polsce. Znam polskie doktoraty, które przeszłyby 'na Zachodzie’, znam zachodnie, które nie przeszłyby w Polsce. I mówiąc szczerze mam serdecznie dość pieprzenia o polskich doktoratach jakby wszystkie były takie same.

 

Do tego dodam dwa komentarze ogólne. Moim zdaniem, obecny system nadawania stopni ma tyle wad, co zalet, a jego największą wadą jest to, że przeprowadzane procedury nie mają nic wspólnego z tym, co jest zapisane w ustawie i rozporządzeniach. I dużo bardziej interesowałaby mnie propozycja, która doprowadziłaby do terminowości procedur awansowych. To byłby sukces nad sukcesy. O likwidacji nieuczciwych, kurutazyjnych recenzji nie śmiem myśleć. Moim zdaniem, każdy nowy system zostanie pokonany przez dokładnie te same problemy, z którymi mamy do czynienia dzisiaj.

 

Po drugie, problemy polskiej nauki nie polegają na tym, że jest habilitacja czy też jej nie ma, że jest jeden doktorat czy 18. Ja nawet nie wiem, czy są w ogóle jakieś 'problemy polskiej nauki’. Trudno bowiem porównywać fizykę i pedagogikę – oni żyją w innych galaktykach. Moim zdaniem, nie ma najmniejszego znaczenia, czy doktoraty będą takie czy inne, masowe czy elitarne, jeśli po tym doktoracie nikt nie będzie sie zastanawiał, na czym polega uprawianie nauki, publikowanie, uzyskiwanie funduszy na badania.

 

I na koniec, cała ta afera z nową ustawą i nową reformą zasadzona jest na przekonaniu, że to, jak ja uprawiam naukę, zależne jest od ministra i ustawy. Jak ktoś chce się dowiedzieć, co to jest myślenie magiczne, to to jest właśnie to. Minister powie świat się zmieni. Tak nie jest i być może to wielki paradoks, ale w moim życiu naukowym nie zmieniło się wiele w ostatnich latach. Ja robię dokładnie to samo, co zawsze. Co więcej, wydaje mi się, że ludzie wokół mnie też nie zmienili tego, gdzie publikują, jak robią badania. I żadnemu ministrowi jeszcze nie udało się zachęcić pedagogów do tego, żeby zaczęli publikować na świecie. I podejrzewam, że to się już nie uda. I żaden super, hiper, ani ultradoktorat tego nie zmieni! A na pytanie, jak to zmienić, nie ma prostej odpowiedzi.

 

 A reformy, ktoś zapyta? Reformy to głównie zamieszanie i psucie krwi na marginesach.

Tanie wzmożenie

Na blogu profesora pedagogiki od kilku wpisów wzmożenie etyczne. Co rusz, pedagog pisze o jakichś przekrętach awansowych. To habilitacja-manipulacja, to doktorat w dorobku habilitanta, a w najnowszym wpisie, o wędrującym doktoracie, prof. Śliwerski upomina wszystko, co tylko da się upomnieć.

 

Ciesząc się, że były członek prezydium Centralnej Komisji, który zapewniał, że jedna kadencja mu wystarczy, przejmuje się uczciwością w życiu naukowym, chciałbym zauważyć, że wzmożenia są tanie.  Poza tym, że Profesor pokrzyczy sobie, niewiele z nich wynika. No, może poza tym, że w komentarzach jakiś 'Sławek’ czy 'Irena’ (to doprawdy zabawne) napisze, że blogerowi chodzi przecież o uczciwość na świecie.

 

Prof. śliwerski pisze:

Czy rady wydziałów są rzeczywiście odporne na te matactwa, krętactwo, fałszerstwa, kumoterstwo, pseudonaukowe sitwy? Jak to jest możliwe, że ktoś tak bezceremonialnie i bez zażenowania kradnie czyjąś własność, publikuje książkę bez znajomości źródeł wiedzy na dany temat, popełnia mnóstwo błędów merytorycznych, źle sporządza przypisy a recenzent wydawniczy nie zwraca uwagi na wady konstrukcyjne rozprawy, subiektywizm tez, publicystyczny język, potoczną stylistykę itp.? 

 

A ja pytam: jak to jest możliwe, że członek CK nie informuje nas o tym, że alarmuje w ten sprawie Komisję, Ministerstwo, i ONZ? Pisanie o bezceremonialnej kradzieży jest zbyt łatwe, jeśli nie idą za nim konkretne działania wobec konkretnych rad wydziału i osób. Skoro

 

w uniwersytetach, akademiach a szczególnie w państwowych i prywatnych Wyższych Szkołach Zawodowych pracują także – choć na szczęście w mniejszości – doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie, którzy własne stopnie czy tytuł naukowy uzyskali w pokrętny sposób. 

 

to ja chciałbym się dowiedzieć, co konkretnie zrobiło z tym prezydium CK w poprzedniej kadencji, gdy zasiadał w nim oburzony pedagog.  Prof. Śliwerski przecież nie pisze o jakimś jednym przypadku. Toż to prawie Legion! A więc, co konkretnie Pan zrobił, Panie Profesorze?

Do roboty!

Niedawny wpis prof. Śliwerskiego stał się przyczynkiem do dyskusji na temat opisanego tam postępowania habilitacyjnego. Ja jednak chciałbym zwrócić uwagę na co innego. Profesor pisze:

 

Akademicy nie zdają sobie sprawy z tego, że profesorowie wybierani w tajnych wyborach do składu Centralnej Komisji nie są urzędnikami, ani też nie mogą ponosić odpowiedzialności za braki, zaniechania czy błędy popełniane przez etatowych pracowników tego organu, gdyż nie mają na nie wpływu. 

 

Za poruszenie odpowiedzialności za prace CK na Twitterze, już jakiś czas temu prof. Śliwerski był łaskaw uniemożliwić mi czytanie jego tweetów (znaczy: zabanował mnie), ale skoro tym razem sam postanowił napisać, czuję się więc usprawiedliwiony. Może bez owijania w bawełnę: uważam, że to umywanie rąk z odpowiedzialności jest skandaliczne, szczególnie w przypadku członków prezydium CK.

 

A może zadam inne pytanie: to co, do cholery, prezydium Centralnej Komisji robi, jeśli nie ma żadnego wpływu na to, jak pracuje Komisja? Chciałbm bowiem zwrócić uwagę, nie po raz pierwszy zresztą, że zgodnie ze statutem, odpowiedzialność za prace CK ponosi przewodniczący oraz właśnie prezydium. Ta wizja prac CK, w której jacyś niezależni urzędnicy pracują w oderwaniu od biednych profesorów, którzy nie mają na nich żadnego wpływu, to nieporozumienie i kolejna karkołomna interpretacja prawna prof. Śliwerskiego.

 

Ale w dalszej części wpisu Profesora czytamy:

 

Sprawa trafiła do sądu w okresie, kiedy CK już nie obraduje (okres wakacyjny) a profesorowie są już na urlopach. Tym samym CK nie składa apelacji, bo kiedy odpowiedzialni za to wracają z urlopów, jest już po terminie, a więc wyrok WSA upełnomocnia się. Habilitowana osoba „załatwiła” sobie habilitację. 

 

I mówiąc szczerze jasny szlag mnie trafił. No co to za straszna habilitantka, która nie uznała, że urząd centralny może przestać pracować przez dwa miesiące. I nie poczekała, aż prof. Śliwerski i jego koledzy muszą na wakacje pojechać, żeby mogli się odwołać. No chamstwo, po prostu! Przecież to są 'argumenty’ z przedszkola! Od habilitacji zależy akademickie życie zawodowe w Polsce i nikt nie będzie czekał, aż prezydium z wakacji wróci. Powiedziałbym więc, że to nie „habilitowana osoba „załatwiła” sobie habilitację.”, ale to Centralna Komisja dała…. ciała, bo nie organizuje pracy tak, żeby takie rzeczy się nie zdarzały.

 

Tak, Panie Profesorze, Pan też.  I skoro więc już Pan nie poczuwa się do odpowiedzialności, to może przynajmniej zrobiłby to Pan w ciszy.

 

Kup pan cegłę

Dostałem ciekawego maila w sprawie opłat za postępowanie. Napisał do mnie habilitant, od którego oczekuje się, że dobrowolnie pokryje 'administracyjną’ część postępowania habiitacyjnego. Mój korespondent cytuje niejednokrotnie omawiany komunikat MNiSW w sprawie pobierania opłat za postępowania awansowe.

 Sprawa rozbija się o następujący akapit:

 

Jednocześnie § 5 ust.1 ww. rozporządzenia pozwala na przejęcie obowiązku wypłaty jedynie wynagrodzenia przysługującego wskazanym tam osobom, a nie przejęcie kosztów jakie w związku z tymi postępowaniami faktycznie ponosi jednostka organizacyjna przeprowadzająca daną procedurę.

 

oraz o to, że pracodawca habilitanta chce właśnie pokryć jedynie koszty wymienione w komunikacie, a nie całości postępowania. Z kolei jednostka przeprowadzająca postępowanie nie uważa za stosowne pokrywać koszty, którymi w ogóle nie jest zainteresowana – habilitant nie jest pracownikiem tejże jednostki. A przecież jednostka ponosi koszty: delegacji, materiałów czy wreszcie czasu pracy osób zajmujących się postępowaniem.

 

Mój korespondent napisał, że pokryje koszty. Są niewielką częścią postępowania (choć nie mówimy tu i kilku stówach)  i znacznie ważniejsze jest to, by uzyskać stopień. Habilitant boi się po prostu, że zantagonizuje jednostkę, od której to zależy. Sprawa jest rozwiązana.

 

Jednak problem jest poważny, moim zdaniem. Przerzucenie części kosztów postępowań habilitacyjnych na jednostki je prowadzące jest nieuczciwe, szczególnie w przypadku uczelni prywatnych. Te koszty nie zostaną przecież 'wchłonięte’, ale zostaną pokryte przez innych 'klientów’ uczelni, w tym przez studentów. To z kolei wydaje się jeszce bardziej niesprawiedliwe. Dlaczego (hipotetyczy) ja mam pokrywać koszty habilitacji osoby, która ma dla mnie znaczenie zeszłorocznego śniegu? A może i jeszcze mniejsze. Nawet przyjmując, że z punktu widzenia pojedynczego studenta mówimy o groszach, to jednak z zasady uczelnia nie powinna oczekiwać pokrywania kosztów, które ze studentem nie są w jakikolwiek sposób związane.

 

Co więcej, tak naprawdę sprawa mojego korespondenta wcale nie została rozwiązana. Przecież on wcale nie zapłaci dlatego, że chce czy uważa, że powinien, ale dlatego, że się boi. Uczelnia zostaje zmuszona do tego, by zachować się, jak opryszek, który mówi do przechodnia „Kup pan cegłę.”. Chcąc, nie chcąc, kupuję cegłę, bo się boję, że tą cegłą w pysk dostanę. Habilitant też kupuje.

 

Orgazmy

Od początku pisania tego blogu unikam pisania o postępowaniach w kilku dyscyplinach. Uznawałem, habilitanci i recenzenci żyja w tak odległym wszechświecie, że nie ma sensu przywoływać takich postępowań. Jedną z tych dyscyplin jest filozofia. Jendak pod poprzednim wpisem zacytowano recenzje w postępowaniu habilitacyjnym prof. Nowaka. Zaglądnąłem do nich i choć usiadłem, żeby mi przeszło, nie przeszło i muszę zacytować kilka fragmentów.

 

Oto cytat z jednej z recenzji :

Dociekanie poszczególnych wątków tematycznych u Piotra Nowaka to chwytywanie kolejnych oczek, splatających się w sieć, jaką zarzuca on na Rzeczywistość, aby ją po swojemu poklasyfikować, oswoić, przyswoić, a niekiedy też i ponazywać.  Śledzenie tej „pajęczej” roboty było dla mnie czymś fascynującym, tym bardziej, że wszystko, co wychodzi spod Jego pióra przeniknięte jest intelektualną pasją.  

I ja mam pytanie: czy recenzentka sobie jaja ze mnie robi? Jakie oczka? Jakie przyswojenie, jakie przesiąknięcia? Może ja jestem jakiś dziwny, ale rezenzja to nie jest miejsce, w którym recenzent/ka powinien dzielić się doświadczeniem klimaksu (intelektualnego czy innego). Mnie zupełnie też nie interesuje recenzenckie śledzenie. Co więcej, drażni mnie używanie dużej litery w zaimkach odnoszących się do habilitanta. Toć to recenzja, a nie list miłosny, do ciężkiej cholery. I choć nie mnie mierzyć się z ontologią recenzji, to może warto zejść na ziemię choć na chwilę. 

 

Powiedziałbym też, że gdy się tak na chwilę zastanowić, to fragment, do którego dochodzimy chwilę później:

 

Powiedziałabym wręcz, iż włada on wypracowanym przez siebie, rozpoznawalnym od pierwszego zdania osobistym stylem, polegającym na oscylowaniu  pomiędzy najwyższymi regionami abstrakcji, a plastycznym i obrazowym konkretem.   

jest bzdurą. To bełkot. Z całym szacunkiem dla recenzentki.

 

Na fragment z kolejnej recenzji  zwrócono już uwagę w dyskusji. Kpi sobie w żywe oczy recenzent pisząc:

 

Biorąc pod uwagę dotychczasowy dorobek można zatem przypuszczać, że habilitant będzie podporą Ministerstwa i preferowanego przez nie modelu szkolnictwa wyższego. Dlatego teżwnoszęo poparcie starań habilitanta o uzyskanie kolejnego stopnia akademickiego. Dodam jeszcze, że jego łatwość nawiązywania kontaktów przyczyni się niewątpliwie do intensyfikacji wymiany międzynarodowej z odpowiednimi ośrodkami zagranicznymi.

Kpi, ale konkluduje pozytywnie. A ja bym się chciał dowiedzieć dlaczego. Skoro to złe i do kitu, recenzent wyzłośliwia się na temat stylu Nowaka i innych rzeczy, to z jakiej paki mamy wniosek o nadanie stopnia? Przecież to nie jest obowiązek!

 

W nosie mam to też, co pisze trzecia recenzentka:

 

Dr Nowak jest osobą o niezwykle silnej motywacji naukowej, pisarskiej i nauczycielskiej, prawdziwym pasjonatem swojej pracy, człowiekiem zarazem utalentowanym i pracowitym, wykazującym ogromną energię i determinację w podejmowanych działaniach

Może jeszcze ma ładne nogi oraz super klatę, ale to wszystko jest nierelewantne! Na kolana mnie jednak rzuciło to:

 

Piotr Nowak nie przedstawił zwartej „rozprawy habilitacyjnej”. Najpewniej dlatego, że jego zainteresowania, a także konkretne zaangażowania pisarskie, redaktorskie, translatorskie i wydawnicze od wielu lat mają zbyt duży rozmach i rozrzut tematyczny, by miał czas na spokojne napisanie jednej dużej książki (choć nie mam najmniejszych wątpliwości, że bez problemu potrafiłby to zrobić, gdyby na pewien czas nieco ograniczył zakres swojej aktywności)

Jak byłem mały, to  gdy ktoś coś miał, a ja nie, to mówiłem (nie tylko ja zresztą): „Ja mam to w domu.”. Niestety, nikt w to nie wierzył. Okazuje się, że do filozofii zdrowy sceptycyzm nie trafił z podwórka. Recenzentka chciałaby, żeby habilitant napisał, ale jej nie przeszkadza, bo on by napisał, gdyby miał czas.

 

No coż, jak ja bym miał czas, to bym już dawno zrobił fakultet z filozofii, nie mówiąc o tym, że wynalazłbym lekarstwo na raka, dostałbym medal Fieldsa oraz zdobyłbym nagrodę Nobla z ekonomii. Mam nadzieję, że dyplom ukończenia studiów, medal i Nobel są już w drodze….

 

Jak to dobrze, że nie robiłem habilitacji z filozofii.

 

Przekraczanie granic

Przed chwilą @StaryZgred zamieścił linka do artykułu w sprawie postępowania dyscyplinarnego wobec profesora filozofii z Białegostoku, który jakiś czas temu pisał o tym, że na uczelni nie ma miejsca dla 'wariatów’. Pisałem o tym we wcześniejszym wpisie również ja; pisałem krytycznie. @StaryZgred pisze o postępowaniu wobec prof. Nowaka jako o wydarzeniu skrajnie niebezpiecznym, kompromitującym uniwersytet o karaniu za poglądy. Nie zgadzam się z tym.

 

Uważam, że to artykuł profoesora filozofii jest (skrajnie) kompromitujący samego profesora, a przy okazji uniwersytet, na którym pracuje. Wyborcza pisze:

 

Określeniem „Asperger” Nowak posługuje się w artykule dwa razy, a zamiennie używa słów: „wariat”, „szaleniec”, „chory psychicznie”, „obłąkany”, „upośledzony umysłowo”, „półgłówek”, „niezrównoważony psychicznie”, „niepoczytalny”.

 

Jeśli to nie kompletna kompromitacja, to zaiste nie można się już w naszym kraju kompromitować. Gdybym był rektorem/dziekanem, nie chciałbym, by pracował u mnie profesor, który się tak zachowuje.

 

Czy jednak jest to kara 'za poglądy’? Nie, nie jest. Prof. Nowak ma prawo do swoich poglądów, co więcej, nikt nie chce go zaaresztować, stawiać przed sądem, póki co, nikt go z pracy nie wyrzucił. Moim zdaniem pytanie jest inne. Czy uniwersytet ma prawo zareagować na sformułowania jak powyżej, co więcej, czy ma prawo odnieść się do tego, że profesor publicznie piętnuje swojego studenta? A wszystko dlatego, że ironii nie może na wykładzie używać. Moim zdaniem ma.

 

Wyobraźmy sobie inną sytuację. Co by było, gdyby prof. Nowak stwierdził, że czarnoskórzy studenci jednak nie powinni się uczyć na unwerystetach? Wszak my tutaj to 'cywilizacja białego człowieka’. A może muzułmanów też nie bierzmy, bo nie da się referencji biblijnych na wykładach robić? Może też homoseksualistów nie będziemy uczyć. Na wszelki wypadek. Podejrzewam, że oburzenie byłoby (raczej) powszechne, tak jak było w wypadku studenta SWPS upomnianego przez uczelnię.

 

Tu jednak jest inaczej, bo tu mamy do czynienia z 'wariatami’ i 'czubkami’ itd., których obrażać można bezkarnie. Ba, na tyle wydaje się to bezpieczne, że profesor filozofii (sic!) sam z siebie napisał o tym, żeby ich dyskryminować. I chciałbym zwrócić uwagę, że on sam mówi o dyskryminacji, nie o tym, że oni nie korzystają z wykładów. Bo jemu nie podoba się uczenie 'wariatów’. A wszystko na podstawie jednego studenta, który rzuca mu wyzwanie na wykładach. I nikomu nie przyszło do głowy się zastanowić, czy czasem prof. Nowak bzdur nie gada.

 

@StaryZgred mówi o tym, że skoro karzemy za poglądy jedne, to możemy za wszystkie. A ja powiem inaczej:  jeśli można dyskryminować jednych, to można dyskryminować wszystkich. Po uważaniu. 

 

Czy z tego wynika dyscyplinarka? Nie wiem. Ja sam wysłałbym profesora Nowaka na obowiązkowy  kurs tolerancji. Kazałbym też napisać rozprawkę na temat udziału 'wariatów’ w rozwoju kultury i nauki. Przypomniałbym też mu, że każdy z nas może się znaleźć po drugiej stronie.

Doniosławość

Pod poprzednim postem @trzy.14 dał linkę do ostatniego postu prof. Galasińskiego, którego tu kilkukrotnie już cytowałem. Tym razem post jest o strategiach publikacyjnych. Profesor pisze z jednej strony o tym, żeby zgadzać się ze wszystkimi, z drugiej żeby dzielić dane na jak najmniejsze części, aby maksymalizować liczbę artykułów. Mój post to dopisek do, moim zdaniem, zbyt ostrożnego blogu.

 

Otóż obserwuję szczególnie drugą strategię na co dzień i to, co obserwuję, to pompowanie dorobków publikacyjnych kierowników laboratoriów czy centrów badawczych. Legiony doktorantów piszą publikacje, których współautorami są ich promotorzy i inni kierownicy. Doktoranci stają się mrówkami pracującymi na akademickie królowe. Doktoryzują się, a listy publikacyjne ich szefów rosną, rosną i rosną. Dzięki tym młodym ludziom szefowie cierpią na permanentną, za przeproszeniem, sraczkę publikacyjną, z którą niejednokrotnie trudno konkurować.

 

Oczywiście rozumiem to, że kierownik-zdobywca (grantu czy laboratorium) umożliwia swym młodszym współpracownikom pracę badawczą i bez wątpienia zasługuje na jakaś formę zaznaczenia go w ich publikacjach. Nie jestem jednak przekonany, czy powinno to być współautorstwo, szczególnie gdy kierownik nawet artykułu nie czyta (znam takich przypadków sporo – i to zarówno w naukach 'ścisłych’, przyrodniczych, technicznych, jak i społecznych).

 

Patrzę na tę gonitwę publikacyjną i marzy mi się zakaz publikacji więcej niż jednego artykułu rocznie. Ale za to artykułu, który mówi coś 'doniosławego’.

Potrzeba kontroli

W najnowszym wpisie prof. Śliwerski pisze o reformie Centralnej Komisji (właśnie linka dał też @dockan). Rzadko się zgadzam z Profesorem, jednak tym razem jego negatywna reakcja jest ze wszech miar słuszna, choć, jak mi się zdaje, profesor pedagog znacznie osłabił negatywizm swojej wypowiedzi. Świeżo opublikowany wpis, o ile dobrze pamiętam, zawierał ironiczną wypowiedź na temat mianowania wszystkich członków CK przez polityków rządu. Szkoda, że pedagog osłabił swą wypowiedź.

 

Centralna Komisja z całą pewnością potrzebuje i wymaga zmian. Pisałem negatywnie o działaniach profesorów z CK wiele razy. Za często widać było i jest  niechęć do tego, by bronić standardów, a przy okazji do trzymania profesroskiej łapy na postępowaniach awansowych i honorariach z nich płynących. Równie negatywnie wypowiadałem się o prezydium CK.

 

Jednak reforma w postaci uzależnienia wyboru przewodniczącego CK wyłącznie od decyzji premiera to wyjątkowo zły pomysł.Trudno bowiem sobie wyobrazić, że premier ignorować będzie poglądy polityczne przewodniczącego. Przewodniczący nie ma oczywiście bezpośredniego wpływu na decyzje poszczególnych członków, jednak kierując pracami prezydium ma dość znaczne możliwości wyznaczania politycznych kierunku CK.  Można się też zastanawiać, czy to dopiero początek działań zwiększających wpływ polityków na naukę. Może to nie tylko gender studies staną się solą w oku tego i kolejnych rządów.

 

Na koniec chciałbym się jednak krytycznie odnieść do jednego ze zdań z wypowiedzi prof. Śliwerskiego. Pisząc o możliwym kandydacie, Profesor twierdzi, że:

 

w trakcie którego obrad świetnie reagował na kwestie naruszania prawa stojąc na stanowisku przestrzegania wysokich standardów naukowych, niezależnie od tego, że – jak każdy członek CK – jest wybitnym uczonym. 

 

Otóż, Panie Profesorze, z całym należnym szacunkiem, to są bzdury. Nie, zdecydowanie nie każdy członek CK jest wybitnym uczonym. Niejednemu brakuje dość wiele do wybitności. Oczywiście nie chcę się wypowiadać o konkretnych osobach, jednak dodam, że Pan Profesor mógłby choć poudawać skromność. Bo to nie do Pana należy ocena siebie i swego dorobku.