Wkład w wkład

Oto postępowanie w naukach ekonomicznych. Zwrócono mi uwagę na nie z kilku powodów. Napiszę o dwóch z nich.

 Po pierwsze i najważniejsze, recenzja uczonego z Kielc. Napisał on:

 

Przeprowadzone przeze mnie studia publikacji nie wykazały bowiem:

– uprzedniej świadomości Habilitanta do stworzenia cyklu publikacji

– cykliczności ukazywania się poszczególnych prac.

 

To jest kulturalny blog akademicki, który nie pozwala mi na napisanie, kim trzeba być, żeby napisać coś takiego. Napiszę więc, że trzeba wyjątkowo dużo złej woli, żeby to napisać. Co więcej, trzeba również wyjątkowej nieświadoości, na czym polega uprawianie nauki i publikowanie wyników badań. Być może nauka kielecka w osobie dr. hab. Jarosława Karpacza oświadcza w artykułach naukowych istnienie świadomości, na szczeście reszta z nas nie musi tego robić. Być moze to jednak mizerny dorobek kieleckiego naukowca nie dał mu tej świadomości, więc niech ten wpis będzie miał funkcję dydaktyczną. Dodałbym również, że być może w Kielcach da się przewidzieć 'cykliczność’ publikacji, w reszcie świata tak nie jest.

 

Po drugie, nieszczęsny habilitant miał pecha publikować we współautorstwie. A to przecież wyjątkowo dziwna praktyka, w której nie do końca wiadomo, co dokładnie myślał i którą kropkę i przecinek postawił. A to przecież budzi same podejrzenia! Jaki był wkład habilitanta w wkład w dyscyplinę?! Gwoździem do trumny habilitanta jest oczywiście to, że cykl jednotematyczny nie jest cyklem chronologicznym.

 

Nie mam pojęcia, czy habilitant powinien był dostać stopień. Biorąc pod uwagę, ze publikuje w czasopismach z JCR, co rzadkie w ekonomii, przynajmniej zastanawiałbym się nad tym. Jednak to, co mnie przeraża w recenzjach to czepianie się dupereli, rzeczy, których żaden szanujący się recenzent nawet nie zauważy. Nawet nie pomyślałbym, że można by się zastanawiać nad chronologicznością cyklu, wkładu w wkład, nie mówiąc o stanie świadomości habilitanta.

 

To postępowanie, które pokazuje ekonomię polską, która żyje w świecie równoległym od reszty nauki. Zakończę więc apelem:

 

Kielce, moje Kielce, nie idźcie tą drogą!

Pukanie od dołu

Pod poprzednim wpisem trwa dyskusja na temat wypowiedzi profesora prawa w Oksfordzie. Miałem nieszczęście usłyszeć tę wypowiedź i uważam ją za żenującą. Ja jednak chciałbym powiedzieć kilka słów na temat odwołanej obrony doktoratu, którego promotorem jest rzeczony profesor prawa. I powiem wprost: uważam 'bojkot’ tej obrony za skandal, jakich mało. Jest poniżej krytyki.

 

Czy naprawdę oburzający się profesorowie nie zastanowili się nad tym, że jedyną ofiarą ich działań jest doktorant, a nie profesor? Przecież ten drugi prawdopodobnie nie poświęcił bojkotowi połówki myśli. Czy nie przyszło im do głowy, z jakim brakim szacunku podchodzą do prawdopodobnie kilkuletniej pracy nad dysertacją doktoranta? Z jaką dezynwolturą traktują zarówno procedury jak i samego Bogu ducha winnego magistra?

 

Nawet nie chcę się zastanawiać na emocjonalnym wymiarem całej tej niesłychanej afery. Wielotygodniowe oczekiwanie na obronę, przygotowywanie się do niej zakończone telefonem, że obrona się nie odbędzie, bo nie. Bo państwo profesorostwo stwierdziło, że się oburzy. Wypowiedź w Oksfordzie jest żenująca, jednak to na myśl o odwołaniu obrony doktoratu w prosteście przeciwko niej mdli mnie znacznie bardziej.

 

Zawsze gdy mam wrażenie, że wstyd nie dość, że umarł, to pochowano go jeszcze głębiej, że polska nauka doszła do dna, gorzej być nie może, słyszę pukanie od dołu. Tym razem zapukali profesorowie z UMK. Gratulacje.

Uprawnienia

Zareagowałem na Twitterze na postulat, by ograniczyć liczbę jednostek z prawem do nadawania doktoratów. Nie widzę sensowności takiego rozwiązania. Co więcej, uważam, że ma ono same wady. Oto kilka z nich:

  1. Kumulacja uprawnień doktorskich może doprowadzić do nadmiernego wpływu uprawnionych jednostek na to, jakie przyjmuje się kryteria i standardy doktoratów. Moim zdaniem, wcale nie muszą iść tylko w górę.
  2. Uprawnione jednostki mogą mieć znaczny i nieużyteczny wpływ na to, w jaki sposób uprawia się badania w danej dyscyplinie.
  3. Członkowie rad nielicznych uprawnionych jednostek staną się dyscyplinarnymi kacykami.
  4. A uprawnione rady będą zawalone przewodami doktorskimi.

 

Mówiąc inaczej, uważam, że to bujda z przerzutką, że słabe doktoraty występują tylko na słabych uczelniach. Słabe doktoraty promują słabi promotorzy, a recenzują słabi recenzenci.

Ale tak naprawdę to mój problem jest inny. Powiedzmy, że chcę zrobić doktorat u prof. Kowalskiego, wybitnego uczonego (o międzynarodowej renomie), który, tak się składa, od niedawna pracuje w jednostce bez uprawnień do nadawania doktoratów. Ja nadal nie rozumiem, czemu nie mogę zrobić doktoratu u prof. Kowalskiego w jego laboratorium.

 

Tak, rozumiem, że możemy z Kowalskim iść na UJ, UW czy inny U, jednak po co się mitrężyć, skoro na uczelni u prof. Kowalskiego pracuje też prof. Nowacka, która jest w stanie ocenić moją pracę? Recenzent z zewnątrz rzecz jasna przypilnuje, żeby żadnych jaj sobie nie robić. Bo ja ja wcale nie jestem przekonany, że na UJ są zawsze lepsze doktoraty niż na UZ, rada wydziału na tym pierwszym to tylko diamenty, a na tym drugim to tylko barachło.

 

Moim zdaniem, uczelnia, która jest w stanie zapewnić mi promotorstwo oraz warunki prowadzenia badań doktorskich, jakie ja chcę, powinna móc mnie promować. Bez komisji autoryzującej to, że prof. Kowalski, który przeprowadził się do uczelni prowincjonalnej z dnia na dzień nie zgłupiał. A jeśli ktoś chce robić doktorat u prof. Mariana i dr. Seby, to niech robi, ile chce. Nie wiem, po co miałby to robić, ale co mnie to obchodzi?

Dorobek blogerski

Pod którymś z poprzednim wpisów pojawił się komentarz (dala.tata), który podniósł ciekawy problem. A zatem czy nasza, w sensie, akademicka, działalność blogerska powinna się liczyć do dorobku akademickiego? Moja pierwsza reakcja na takie pytanie była negatywna, jednak może warto się nad tym zastanowić, choćby na przykładzie kilku blogów, nie wszystkich, na które systematycznie zaglądam. Wymieniam 4 blogi (plus swój własny) jako spektrum blogów o różnych, jak mi się wydaje, celach.

 

Zacznijmy od blogu prof. Kulczyckiego, Warsztat badacza. Kulczycki często podkreśla, że jego działalność blogerska to część działalności profesjonalnej/akademickiej i to na blogu widać. Jest on wyraźnym przedłużeniem jego działalności naukowej, zarówno jako źródło informacji o nauce polskiej, jak i platforma popularyzowania publikacji. Kulczycki nie pisze postów prywatnych, raczej prowadzi naukowy komentarz na temat nauki. Podane jakiś już czas temu statystyki wskazują, że jest to blog bardzo popularny. Podobnym blogiem jest stosunkowo niedawno rozpoczęty blog prof. Galasińskiego. Poza kilkoma komentarzami społeczno-politycznymi, ten blog to również przedłużenie działalności naukowej Galasińskiego. Wydaje mi się, że z jego bloga można się uczyć, jak analizować język. Profesor nie podaje statystyk, jednak tweet z jego przedostatnim wpisem miał prawie setkę retweetów i cytowań (zadałem sobie trud policzenia). Podobny charakter, jak mi się wydaje, ma blog prawnika, prof. Steca.

 

 Innym typem blogu akademickiego jest wielokrotnie tu cytowany blog prof. Śliwerskiego. Tu mamy mieszankę komentarzy politycznych i naukowych. Blog jest wyraźnie oceniający, czasem tendencyjny, pisany z zadęciem, ale również wyraźnie podkreślający pozycję akademicką blogera. Warto jednak zwrócić uwagę, że jest niezwykle popularny i bez wątpienia ma duży wpływ na pedagogikę polską.Jeszcze bardziej w kierunku komentarzy społeczno-politycznych idzie blog prof. Pawła Góry, Komentarze fizyka. Równie wyrazisty poglądowo, jednak bez profesorskiego zadęcia i ocenności pedagoga. Często trudno o nim powiedzieć, że jest akademicki, poza tym, że prowadzi go profesor. Nie wiem, jak jest popularny, ale jest on w czołówce blogów w kategorii 'edukacja’ na bloksie (obecnie na bardzo wysokim 199. miejscu na bloksie).

 

I zostaje mój blog. „Robię habilitację” nigdy nie miał celów akademickich. Najpierw chciałem  opisywać swoje doświadczenia, szybko jednak się okazało, że mój blog stał się platformą komentowania postępowań, przepisów, czy ogólniej sceny akademickiej. Paradoksalnie, wydaje mi się, że najbliżej mu do bloga prof. Śliwerskiego, choć mam nadzieję, że różnice są znaczne. W kadym razie mój blog jest programowo apolityczny. Niedawno podawałem statystyki – RH jest dość popularnym blogiem – ostatnio często w pierwszej setce wszystkich blogów na bloksie.

 

Czy można by o którymś z tych blogów powiedzieć jako o dorobku akademickim?  Wydaje mi się, że łatwo powiedzieć o moim blogu i o Komentarzach fizyka, że takich aspiracji nie mają. Z kolei Warsztat badacza bez większych trudności do takiego dorobku zaliczyć by można. Profesor-lingwista, jak mi się wydaje, chce zwrócić uwagę nielingwistów, jak użyteczna może być dla nich analiza języka – jest to chyba działalność naukowa.

 

Problem jednak jest w tym, że nawet jeśli zaliczymy Warsztat badacza jako kanoniczny (blogerski) dorobek akademicki, to nie wiem, co z tego wynika, poza stwierdzeniem tego faktu. Myślę, że daleko nam do tego, by taki blog docenić jako publikacje, a z kolei popularyzowanie nauki jest u nas raczej niechodliwe. Jeśli jednak pomyślimy sobie, jaki zasięg ma choćby blog prof. Śliwerskiego (na co zwracał uwage dala.tata), to zaiste trudno ten zasięg przebić dowolną publikacją naukową. Około pół miliona wyświetleń rocznie to naprawdę nie jest byle co! I problem wraca – jaka rolę w dorobku naukowym powinien mieć blog akademicki? Ja na razie na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Pytanie to jednak nie jest nieważne, jak mi się wydaje.

Monty Python

Nigdy nie zrozumiem predylekcji profesora pedagogiki do autorytatywnego wypowiadania się na temat problemów prawnych, dodałbym nawet, że przyznanie się do błędu buduje reputację bardziej niż upór. Jednak gdy zignorować wycieczki wobec prawników, niedawny wpis prof. Śliwerskiego jest ciekawy. Otóż Profesor zadał sobie trud policzenia, jak długo trwają postępowania habilitacyjne z pedagogiki.

 

Wyniki profesorskiej kwerendy tyleż szokują, ile odpowiadają mojemu (i nie tylko chyba) przekonaniu tym, jak długo trwają habilitacje.  Otóż najkrócej habilitacje trwają na Uniwersytecie Warszawskim – ok. 27 tygodni, ale tych postępowań było tylko 4. Najdłużej z kolei habilitanci czekają w Poznaniu – prawie 52 tygodnie, a więc prawie rok (postępowań było 13). Średnio, postępowanie z pedagogiki trwa prawie 38 tygodni.

 

Profesor Śliwerski kończy post pisząc:

 

Podaję te twarde dane zarówno recenzentom, gdyby którykolwiek z dziekanów lub dyrektorów instytutów chciał obniżyć im honorarium z tytułu przekazania przez nich recenzji w terminie późniejszym, niż 6 tygodni oraz sędziom sądów administracyjnych i członkom Centralnej Komisji, by odrzucali pozwy habilitantów oskarżających jednostki o zbyt długo trwające postępowanie habilitacyjne.

 

Innymi słowy, skoro wszędzie trwa za długo, to widać tak być musi i nie ma co się rzucać. Okazuje się, że dane wskazujące na to, że terminowość postępowań habilitacyjnych nawet nie jest aspiracją, mogą być wykorzystane do tego, by to znormalizować. A moim zdaniem to, że wszyscy mają w nosie terminy, wcale nie znaczy, że należy uznać, że tak musi być. Można też podyskutować nad tym, ile powinno trwać postępowanie.

 

Zastanawia mnie też to, że w UW udaje się przeprowadzić postępowania dwa razy szybciej niż na UAM. Ba, nawet gdyby wziąć 4 najszybsze postępowania z Poznania (i udać, że postępowanie 90-miesięczne nie miało miejsca), to i tak trwały dłużej niż średnia w Warszawie. Choć powodów do takiego stanu rzeczy może być oczywiście wiele, trudno mi uznać, że Poznań jest wiecznie pechowy, a Warszawa to tylko szczęściarze. Może jednak warto się zastanowić, dlaczego tak jest.

 

Niedawno przyglądałem się postępowaniu habilitacyjnemu, w którym recenzent przekroczył termin złożenia recenzji o jakieś 4-5 miesięcy. I co? i nic. Nikt nie chciał reagować, bo jeszcze się nam recenzent obrazi i napisze złą recenzję. Poza tym zmiana recenzenta będzie źle odebrana, a i nie wiadomo, jaki będzie następny recenzent. No i tak wszyscy czekali na zmiłowanie boskie i recenzenckie, klnąc w bezsilności na czym świat stoi.

 

I mamy tu sedno absurdu terminowego. Z jednej strony członek CK mówi – wszyscy ignorują, więc przestańmy się martwić ignorowaniem, z drugiej – nie róbmy nic, bo recenzent może ukarać habilitanta. A ja już tylko zastanawiam się, dlaczego polskie habilitacje nie były jeszcze tematem skeczy Monty Pythona. I coraz częściej dochodzę do przekonania, że one są dla nich za śmieszne. Oni nie byliby w stanie tego ulepszyć.

 

Taką mamy naukę

Na Twitterze pojawił się wpis (podałem dalej) z blogu „socjobloger”. Wpis jest o recenzjach habilitacyjnych, a moją szczególną uwagę zwrócił następujący akapit: 

 

Otóż zwłaszcza te dwie ostatnie praktyki (wymuszone przez system) stanowią wręcz obrazę szanującego się Recenzenta, który – o ile nie jest fetyszystą – nie będzie przywiązywał żadnej wagi do tego, ile razy kto był cytowany ani gdzie publikował. Wszystko to bowiem (co już wielokrotnie było stwierdzone) w żadnym razie nie odzwierciedla poziomu naukowego czyjegoś dorobku. Podstawą prawdziwie obiektywnej, merytorycznej i autonomicznej oceny powinna być dla Recenzenta porządna lektura załączonych tekstów i nic więcej.

 

Stwierdzenie bardzo autorytatywne, jak dla mnie zbyt autorytatywne. Czy rzeczywiście można uznać, że dorobek przez nikogo niecytowany (poza samym habilitantem) jest podobny do dorobku, który jest cytowany setki czy tysiące razy?

 

Moim zdaniem, odpowiedź twierdząca na takie pytanie jest nonsensem. Rozumiem różnice między dyscyplinami, badania niszowe, cytowania negatywne, ale żeby nikt nie uważał, że publikacje habilitanta są godne uwagi? I odwrotnie, jest wielu polskich profesorów, których trzeba i wypada zacytować i te cytowania, zazwyczaj tylko w polskich publikacjach, należy umieć czytać, jednak to, że 'nikt’ wielu polskich pedagogów, lingwistów czy historyków nie cytuje nigdzie poza Polską, coś nam jednak o tych naukowcach (i dyscyplinach) mówi.

 

Nie znam też żadnego uczonego o tzw. uznanej renomie, którego nikt nie cytuje. I oczywiście, oni nie są wybitni, bo się ich cytuje, raczej ich się cytuje, bo są wybitni, ale jednak ich się cytuje!

 

Zadajmy więc drugie pytanie. Czy rzeczywiście nie musimy przywiązywać 'żadnej wagi’ do tego, że jeden habilitant regularnie publikuje w Annual Review of Sociology (uznanym w kilku miejscach za najlepsze czasopismo w socjologii), a drugi, powiedzmy, w Sieradzko-Kaliskich Zeszytach Socjologiczno-Technicznych?

 

Twierdząca odpowiedź to znów absurd. Oczywiście, dorobek pierwszej osoby nie musi być koniecznie doskonały, a drugiej koniecznie bezwartościowy, jednak stwierdzenie, że miejsce publikacji nie ma żadnego znaczenia, jest idiotyzmem. I, mówiąc z doświadczenia, z reguły powtarzane jest przez ludzi, którzy jedynie publikują lokalnie. Przecież publikacje obu habilitantów przechodzą diametralnie inny proces recenzyjny! I nawet (szaleńczo) zakładając, że sieradzko-kaliski habilitant publikuje na tym samym poziomie, co ten międzynarodowy, jego publikacje wskazują, że nie rozumie, jak się dzisiaj uprawia naukę.

 

Czy z tego wynika, że drugiego habilitanta należy automatycznie uwalić? W niektórych dyscyplinach tak by się właśnie stało i ja raczej z takim podejściem się zgadzam. No ale być może w socjologii nie (i warto recenzować od nowa wszystkie publikacje, bo jak wiadomo, recenzent habilitacyjny jest w stanie permanentnej epifanii). Ale to oznacza, że polska socjologia (a przynajmniej jej część) sama zamyka się w swoim zaścianku, rezygnując z kontaktu z socjologią międzynarodową i dyskusją z nią. I o ile rozumiem, że można uznać, że 'taką mamy socjologię’, to jednak robienie zasady z odrzucenia praktyk międzynarodowej nauki jest moim zdaniem szkodliwe.

 

I na koniec. Bloger pisze:

 

Niech podane przez Habilitanta fakty posłużą nie tylko do jego oceny, ale też do oceny i napiętnowania systemu, który w ten sposób zaprzepaszcza szanse na rozwój polskiej nauki.

 

Nie, drogi socjoblogerze. Po pierwsze, recenzja habilitacyjna nie jest od walki z czymkolwiek i radziłbym walczyć na własny rachunek. Po drugie, to nie ten straszny system, to raczej zamykanie się we własnym zaścianku zaprzepaszcza szanse na rozwój nauki polskiej.