Leń bez habilitacji

Oto rekomendacje Grupy „Doskonałość naukowa”. W tym poście chcę napisać o propozycjach wobec habilitacji. Niestety, nie jestem ich fanem.

 

1. Habilitacja ma być nieobowiązkowa, ale to ona ma dawać prawo do tego, żeby zostać profesorem. I w tym momencie nie do końca rozumiem, na czym polega jej nieobowiązkowość. Chcę zostać profesorem, a zatem muszę, czy mi się to podoba czy nie, zrobić habilitację. Ale odwrócmy tę sytuację. Nierobienie habilitacji będzie jak wpięcie sobie odznaki „Jestem leniem bez ambicji”. Trochę niesczera ta nieobwiązkowość jak dla mnie.

 

Moim zdaniem nieobowiązkowość habilitacji powinna oznaczać, że nie trzeba jej zrobić, bez żadnych konsekwencji. Ale to w praktyce oznaczałoby jej zniesienie.

 

2. Kryteria oceny habilitanta to „ocena ekspercka dotycząca oryginalności dokonań naukowych kandydata (na podstawie wskazanych przez kandydata najlepszych 3-5 prac naukowych) osiągniętych po doktoracie.” 

 

Zupełnie nie rozumiem takiego kryterium. Czy rzeczywiście 3 'oryginalne’ artykuły habilitanta stanowią offset dla pozostałego barachła? W rzeczywistości GDN pozostawia 'osiągnięcie naukowe’ , tylko nazywa je inaczej. No a jeśli ktoś lubi wymyślać nowe nazwy, to niech wymyśla.

 

3. „ocena wpływu tych osiągnięć naukowych na rozwój dyscypliny/dziedziny naukowej mierzona między innymi cytowaniami przedstawionych prac normalizowanymi do średniej cytowań prac w danej dyscyplinie/dziedzinie naukowej na świecie”

 

Muszę przyznać, że jestem sceptyczny wobec takiego kryterium. Potencjalnie odrzuca doskonałe prace, które są niszowe, jeszcze niedocenione, niezauważone, niemodne, nie-jeszcze-jakieś. Co więcej, jaka jest relacja między oceną ekspercką a 'wpływem’?

 

Rozumiem to, że Grupa chce wyeliminować patologie recenzenckie. Czy to jest dobry sposób? Moim zdaniem, nie. Bo to jest zapis tolerujący nieuczciwych recenzentów, ale próbujący ich przechytrzyć. Ja uważam, że znacznie lepiej jest znaleźć sposób na wyeliminowanie nieuczciwych recenzentów. Jak? Nie wiem – ale też nie jestem w grupie doskonałości naukowej.

 

 

Noblesse oblige, do ciężkiej cholery

Wpis półpolityczny, na szybko, no i moralizatorski. Otóż Wirtualna Polska podaje, że dr hab. Artur Górak UMCS uznał, że protestujący przeciwko ustawom o sądach to bydło, do którego należy strzelać. Bardzo chcę myśleć, że to jakieś przekłamanie, że następnym moim wpisem będą przeprosiny.

 

Moim zdaniem, sprawa jest jednak na tyle poważna, że tym razem nie chowam się za 'problemem’, piszę wprost, z nazwiska. Bo jeśli to powiedział, to dr hab. Górak przekroczył granice przyzwoitości, których moim zdaniem przekraczać nie powinniśmy. Moim zdaniem, nie należy mu podawać ręki. Na miejscu UMCS, tak, napiszę to, zastanowiłbym się, czy chce mieć takiego pracownika.

 

Wiele lat temu słyszałem historię o głuchej posłance w Izbie Gmin. Gdy brała ona udział w dyskusji, posłowie partii opozycyjnej, wypowiadając się, odwracali się do niej, żeby mogła czytać z ruchu warg to, co mówią. Można się bowiem nie zgadzać, nawet fundamentalnie, ale można również dyskutować na argumenty, ba szanować swojego adwersarza.  Moim zdaniem, my, profesorowie, podwórkowi i polni, powinniśmy się właśnie tak zachowywać. No przecież mamy argumenty nie?

 

PS. Dr hab. Górak jednak napisał, co napisał. Oto jego  przeprosiny, a są one, jak i jego wyjaśnienia po prostu żenujące. Teraz czekam na to, co zrobi rektor. Niestety, mówiąc szczerze, mam nadzieję, że dr hab. Górak straci pracę na UMCS.

Nie da się bez polityki?

W komentarzach pod poprzednim wpisem, @charioteer napisała, że bez polityki się nie da. No niestety, chyba się nie da. No to piszę wpis 'polityczny’. Konferencja rektorów (KRASP) wydała oświadczenie, w którym apeluje do prezydenta o niepodpisywanie uchwalonych ustaw. To zresztą kolejny z apeli środowiska akademickiego do prezydenta, wcześniejsze, zignorowane, były w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Pisząc te słowa, wiem, że wprowadzam politykę do bloga. No ale chyba rzeczywiście się nie da. Polska nauka nie może udawać, że jest gdzieś poza społeczeństwem.

 

Sam nie będę się wypowiadał na temat oświadczenia KRASP (popartego przez PAN oraz Obywateli Nauki). Z jednej strony, moje zdanie jest zapewne oczywiste, z drugiej ja raczej myślę ogólniej o roli nas, naukowców w społeczeństwie. Kiedy powinniśmy się wypowiadać, w jakich sprawach? Mówiąc szczerze, nie lubię seryjnych listów otwartych, z drugiej strony uważam, że są sytuacje, być może jak obecna, kiedy powinniśmy się wypowiedzieć.

 

Bardzo proszę o dyskusję, której nie będe musiał wycinać, bez personalnych dowalanek, zarówno wobec dyskutantów jak i osób, których zapewne będzie mowa. Będę na przykład wycinał wszystkie uwagi na temat zdrowia psychicznego konkretnych osób i grup.

Perpetuum mobile

Pod koniec XVIII wieku Francuska Akademia Nauk wydała oświadczenie, że nie będzie się już zajmować pomysłami dotyczącymi perpetuum mobile. Z mojej strony, ja mogę tylko obiecać, że nie będę się zajmować kwestią istnienia habilitacji. I zwracam się z apelem o to, żeby zaprzestać  dyskusji o tym, czy potrzebna jest habilitacja. Oczywiście, w pełnie zdaję sobie sprawę, że mój apel zostanie zignorowany. Trudno.

 

Po pierwsze, habilitacja jest i nie wyglada na to, żeby to sie zmienilo w przewidywalnej przyszłosci (choć to wyrażenie zaczyna odnosić się do coraz krótszego okresu czasu). Prawie nikt nie chce zniesienia habilitacji, co więcej większość z nas uważa, że zniesienie habilitacji przyniosłoby skutki tak kastastrofalne, że plagi egipskie stałyby się przy nich małym piwem.

 

Po drugie, nawet jeśli zostanie zniesiona habilitacja, bedziemy musieli ją czymś zastąpić. I mam wrażenie, że dyskusje głównie dotyczą tego, jak będziemy nazywać procedurę awansową po doktoracie i dlaczego w żadnym razie nie może się ona nazywać habilitacją.

 

Ja sam uważam, że przeniesienie procedur awansowych na poziom uczelni zadziała w kilku, pokuleje w kilkunastu innych, w całej reszcie doprowadzi do tego, że wszyscy tam pracujący ludzie po doktoracie będą mieli habilitację. Z wyróżnieniem! Oczywiście poza tymi, których nie lubi grupa bardzo ważnych profesorów. Odnoszę wrażenie, że przypadek doktora sekowanego przez profesora z Wrocławia i diamentu z Krakowa, nikogo niczego nie nauczył. A dyskusje na temat zniesienia habilitacji odbywają się w kompletnej próżni.

Habilitacyjne ekstrawagancje

Najnowszy wpis na blogu prof. Steca przedstawia habilitacji wariant ekstrawagancki. Otóż profesor proponuje, uwaga, by habilitant sam zaproponował recenzentów, na przykład listą 10 pracowników samodzielnych, z której to listy Centralna Komisja wybierałaby 5 osób. Te osoby pisałyby recenzje dorobku habilitanta. Przy stosownej liczbie recenzji pozytywnych (u Steca – 3), habilitację nadawałoby się z automatu. Dzięki temu uniknęlibyśmy przeróżnych zawirowań dyscyplinarnych, kiedy to za habilitacją głosowaliby ludzie niemający większego pojęcia na temat tego, co robi habilitant. Procedura łatwa, prosta, wręcz przyjemna. Co więcej, jak zwrócono uwagę prof. Stecowi na Twitterze, jest to procedura, którą stosuje 'pół świata’.

 

I prawie nie byłoby się z czym nie zgodzić, gdyby tylko można było liczyć, że wszystkie recenzje będą rzetelne i nie trzeba by ich porządnie poczytać. A to dlatego, że w przyrodzie występują recenzje kurtuazyjne, o których była tu niejednokrotnie mowa, recenzje negatywne z pozytywnym zakończeniem, czy wreszcie recenzje wskazujące na to, że recenzent nie ma większego pojęcia o tym, co robi habilitant, co oczywiście nie przeszkadza mu recenzję napisać (kasa, misiu, kasa).

 

Propozycja prof. Steca jest po prostu smutna. Wydaje mi się, że dążąc do mechanicznego nadawania habilitacji, profesor chce uniknąć choć jednego elementu postępowania – debat 'na posiedzeniu’. Zapomina jednak, jak mi się wydaje o tym, że recenzja recenzji nierówna.  A mechaniczne opieranie się na konkluzjach spowodowałoby, że pewien być może zacny pedagog uzyskałby habilitację, pomimo tego, że żadna z podanych przez niego publikacji nie istniała. Recenzje były, o ile pamiętam, pozytywne. I tylko dociekliwość prof. Śliwerskiego spowodowała, że sprawa wyszła na jaw, a habilitacja padła.

 

Chciałbym odnotować jednak postęp w myśleniu prawniczym o habilitacji. Prof. Stec proponuje, by oceniać dorobek. Mam nadzieję, że chce na tym skończyć – dorobek i nic więcej. Żadne tam dziedzictwa i inne wkłady. Bo pod takim pomysłem podpisuję się obiema rękami.

 



Ufaktorzenie

W komentarzach na temat uprawnień habilitacyjnych. Podobno przesądzone już jest to, że uprawnienia będą ściśle związane z wynikiem oceny parametrycznej. Habilitować będzie się można jedynie w jednostkach z oceną A lub A+. Oto moje trzy grosze w tej sprawie, które, mówiąc najogólniej, są raczej negatywne. Zgadzam się bowiem z prof. Stecem, który wskazuje, że takie rozwiązanie będzie oznaczało, że większość jednostek straci możliwość awansowania swoich pracowników, którzy na dodatek będą zależeć od swoich przynajmniej potencjalnych konkurentów. Myślę, że prof. Stec ma rację. Jednak to dopiero początek.

 

Moim zdaniem, równie ważnym problemem jest przekazanie władzy nad rozwojem dyscypliny czasem nielicznej mniejszości jednostek, które będą decydowały nie tylko o tym, kto zostanie doktorem habilitowanym, ale również jakie badania będą w danej dyscyplinie prowadzone. Potencjalnie, to może oznaczać marginalizację badań niszowych, niepopularnych czy niemodnych. Nie sądzę, by można było bezkrytycznie wierzyć w wielkoduszność i otwartość rad jednostek z ocenami A. Chciałbym wierzyć w to, że rady poradzą sobie z odpowiedzialnością, która na nich spadnie, z uczciwością i otwartością intelektualną. Niestety, nie wierzę w to za bardzo.

 

Główny problem leży jednak moim zdaniem gdzie indziej. Czy rzeczywiście jest tak, że stopnie powinni nadawać jedynie profesorowie, którzy (według dzisiejszych kryteriów) są odpowiednio aktywni badawczo? Ja uważam, że nie. Spotkałem na swej drodze przynajmniej kilku profesorów, których dorobek był mizerny (wedle dzisiejszych kryteriów), a nawet bardzo mizerny. Czy to ich dyskwalifikowało jako uczonych, promotorów, czy też głosujących w postępowaniach awansowych? Moim zdaniem nie. Oni może nie mieli faktorów, mieli za to doświadczenie i otwartość intelektualną, która była znacznie ważniejsza w ocenie dorobku innych badaczy. Co ciekawe, spotkałem też profesorów 'ufaktorzonych’, których przekonanie o swej wielkości powodowało, że nie przychodziło im do głowy, że ktoś, kto się z nimi nie zgadza czy też uprawia naukę inaczej niż oni, mógłby mieć choć cień racji.  Czy ocena parametryczna jednostki zapewnia otwartość intelektualną? Wątpię.

 

Uprawnienia habilitacyjne z parametryzacji spowodują nie tylko dalsze rozwartstwienie nauki polskiej, spowodują również, że coraz mniej będzie się liczyć doświadczenie, osąd, 'peer review’. Idziemy w kierunku nauki algorytmicznej. Mnie się ten kierunek nie podoba.

Dyscyplina, nie chęć szczera….

Dzisiejszy post, idę za ciosem, równiez odnosi się do cytowanego poprzednim razem listu ministra Gowina. Pisze on:

 

Wprowadzimy nowe zasady ewaluacji (oceniając już nie jednostki organizacyjne, ale dyscypliny w ramach konkretnej uczelni czy instytutu naukowego).

 

Proste, jasne zdanie, jednak kryje się pod nim przynajmniej pół pola minowego. Zastanawiając się, na ile minister zdaje sobie sprawę z problemów, które tworzy, postanowiłem zwrócić uwagę na kilka z nich. 

 

1. Co oceniamy – ludzi czy dorobek? A zatem, czy dyscyplina to ludzie, psychologowie i matematycy, bo mają stopnie z psychologii i matematyki, czy może dyscyplina to 'tematyka’ badawcza, dorobek z lingwistyki i naukometrii, bo akurat w takich dyscyplinach pracują nasi psychologowie i matematycy.

 

2. Ludzie. Tak się składa, że naukowcy wcale nie mają stopni z jednej dyscypliny i magisteria, doktoraty i habilitacje z różnych dyscyplin wcale nie są rzadkością. Który ze stopni/tytułów będzie się liczył w parametryzacji? 

 

3. Badania. Okazuje się, że badania wcale nie mieszczą się w dyscyplinarnych granicach. Mamy właśnie naukometrię, w której pracują zarówno socjologowie jak i matematycy i cholera wie, co oceniać. Nie dość, że wiele pól badawczych jest interdyscyplinarnych (np. neuronauka), to na dodatek wcale niełatwo określić jest granice medycyny, filozofii czy historii. I historia medycyny to mały pikuś wobec, powiedzmy, historii emocji. Wreszcie kto miałby oceniać, czy prawnik zajmujący się świadomą decyzją w badaniach medycznych (które prowadzone są przez ludzi od chemii leków) nie jest czasem tak naprawdę etykiem?

 

4. Kolejny problem jest administracyjny. Dlaczego mamy oceniać wszystkich fizyków rozsianych po wielu jednostkach uczelni? Dlaczego na przykład fizyk z instytutu informatyki ma być zestawiony z fizykiem z instytutu fizyki, w którym ten pierwszy nigdy nie był, nie chciał być i ma nadzieję, że nigdy nie będzie? Oni dwaj na dodatek robią oczy jak pięciozłotówki, gdy zjawia się jeszcze fizyk teoretyczny, który robi badania z ekonomii.

 

W każdym razie zaczyna to być parametryzacja, w której moja ocena zależy od tego, jakie praktyki badawcze i publikacyjne obowiązują w jednostce, z którą nie mam nic do czynienia. I to wedle mnie jest najważniejsze. Odejście od oceniania jednostki prowadzi do tego, że jednostki tracą motywację do promowania własnych pracowników.

 

I tu komentarz dodatkowy. Widzę podobieństwa propozycji oceny 'dyscyplin’ z parametryzacją brytyjską. Warto jednak zaznaczyć, że chociaż ich 'units of assessment’ są umieszczone w dyscyplinach, ich podejście do dyscypiny jest elastyczne, a na dodatek system pozwala na to, by, powiedzmy, fizyk został parametryzowany wśród biologów, a informatyk wśród historyków, jeśli tylko razem pracują. Na dodatek ich parametryzacja jest ekspercka, a nie 'maszynowa’ jak w Polsce.

 

Przy preskryptywnym traktowaniu dyscyplin w nauce polskiej, skończy się na tym, że poszczególne czasopisma (nie wiem, co z książkami) zostaną przypisane do poszczególnych dyscyplin i jak lingwista opublikuje coś w czasopiśmie ze sztucznej inteligencji, to mu się to do niczego nie będzie liczyć, bo mógł, palant jeden, opublikować coś o składni. Taka parametryzacja dyscypliny większego sensu nie ma. Niestety, obawiam się, że to właśnie taką parametryzację MNiSW nam zafunduje.

 

Fajką i młotkiem

Minister Gowin postanowił, że to on najlepiej podzieli dziedziny i dyscypliny naukowe. Bez tego, rzecz jasna, reforma powieść się nie może. To obecny minister wie najlepiej, w jaki sposób sklasyfikować naszą działalność. Wielokrotnie pisałem o podziale dyscyplin naukowych i przynależności dyscyplinarnej. Ten wpis jest więc jedynie spełnieniem kronikarskiej powinności. Bez większej nadziei, że ktoś się jednak stuknie dyscyplinarnym młotkiem.

 

No więc ad usrandum: podział na dyscypliny ma i powinien mieć jedynie charakter opisowy. Jest to sposób na to, by ogarnąć działalność naukową człowieka. Niestety, w nauce polskiej, podział na dyscypliny ma charakter preskryptywny. To podział, który mówi nam, jakie dyscypliny istnieją, a przez to, w jakich dyscyplinach w ogóle można prowadzić badania czy uzyskiwać stopnie. Co więcej, podział dyscyplin będzie miał wpływ na to, kogo i do jakiego minimum kadrowego będzie można zaliczać. Tak jak wcześniej minister Kudrycka przesunęła pedagogikę do nauk społecznych, tak teraz min. Gowin przesunie na przykład nauki medyczne do medycyny. Te pierwsze znikną.

 

Po co to robić? A bo ja wiem? Może min. Gowin chce przesuwać maukowców po dyscyplinach, jak kiedyś Stalin fajką dywizje na mapie? Zmiana podziału dscyplin nie ma większego naukowego sensu. Ot, minister pokaże, że może. A może minister kupił sobie fajkę?

Dwudziestu ośmiu wspaniałych

Zastanawiałem się nad kolejnym wpisem, aż tu nagle @trzy14 przytoczył kąski bardzo smakowite. Otóż pewien profesor lingwista oburzył się, że inny profesor-lingwista nie dostał grantu z NCN.

 

A przecież, wylicza autor listu oburzonego, zawiedziony (ba, wyklęty) lingwista nie dość, że jest wybitny ogólnie, to na dodatek opublikował on 7 książek w ciągu 10 lat, w tym jedną w języku zagranicznym, która, uwaga, liczyła nie mniej, ni więcej a całe, choć nieokrągłe, 612 stron! Sześćset dwanaście stron! To cała kupa stron i się za nią piątka należy! A jednak dostały one (te strony)  ocenę 4, tak jak, uwaga uwaga, dwutomowe dzieło liczące 70 arkuszy. Prof Bańczerowski zastanawia się przy tym, dla kogo eksperci z NCN rezerwują ocenę najwyższą, jeśli nie dla 70 arkuszy. Bo przecież te 70 arkuszy z całą pewnością przekłada się na tyle stron, że głowa boli! 

 

Sprawa jednak stała się na tyle poważna, że 27 innych (chyba) lingwistów postanowiło wesprzeć profesora i wystosować protest do NCN, w którym zgadza się z jego stanowiskie. Nieprzyznanie grantu profesorowi wybitnemu jest skandalem (to moja interpretacja) i basta! Aż żal że ten list nie wymienia dodatkowych stron opublikowanych przez prof. Bogusławskiego. Mam wrażenie, że jego płodność została tu nieco zlekceważona.

 

 

Ja z kolei, zwykły mały akademicki żuczek, po zapoznaniu się z listami 28 lingwistów mam kilka pytań. Oto one:

 

Czy was, lingwistów, już tak zupełnie pogięło? Oczadziło? Urok ktoś na was rzucił i chcecie się stać bardziej komiczni niż pedagogika? Czy was, mówiąc prawie po żołniersku, popieprzyło?

 

Nie oczekując odpowiedzi, chciałbym zakończyć wpis apelem:

 

Lingwistyko, profesorze Bańczerowski, pozostałych dwudziestu siedmiu wspaniałych, nie idźcie tą drogą. Może szklanka wody, mała wódka, ale ogarnijcie się! Wstyd jednak takie bzdury pisać.