Ici Hirsch

Parę dni temu dostałem kolejnego maila w sprawie wykorzystywania argumentów bibliometrycznych przy dyskusji dorobku habilitanta. Z jednej strony takie dyskusje pojawiają się przy otwarciach postępowań, z drugiej podczas obrad rad wydziału przed nadaniem stopnia. Jestem sceptyczny wobec wykorzystywania bibliometrii w ocenach habilitanta.

 

Obok oczywistych i wielokrotnie wałkowanych powodów z bibliometrią ogólnie, mój sceptycyzm ma dodatkowe dwa aspekty (również nie za bardzo oryginalne). Po pierwsze, korzystać z bibliometrii trzeba umieć. Rzucanie indeksem h poza kontekstem dyscyplinarno-specjalizacyjno-indywidualnym nie ma żadnego sensu. Wielokrotnie powtarzam, że h=20 u Iksinskiego może ale zdecydowanie nie musi być nawet średniopodobne do h=20 u Ygrekowskiej. Pierwsze h może składać się z polskich zbiorówek tudzież monografii wydawanych może nie u szwagra, ale w Wydawnictwie Profesorów i Zasłuzonych Docentów. Wydawnictwa WPiZD oczywiście są rozchwytywane, by można było w doktoratach i habilitacjach z pedagogiki i innych dyscyplinach prześcigać sie z wysupływaniem co bardziej cennego diamentu myślowego wybitnych i wielkich. Drugie h może sie składać z dorobku znacznie mniej zasłużonego dla dziedzictwa narodowego, bo habilitant rozmienia się na drobne publikując jedynie niewielkie artykuły na jakiejś licie A. Żeby chociaż to było Z!

 

Po drugie, należy rozumieć, że cytowalność habilitanta może zależeć nie tylko od jakości jego piublikacji, ale również od całej masy mód, nisz, czy wreszcie od tego, jak już długo nasz habilitant publikuje. Oglądając dorobek habilitantów, można bez większej trudności zrozumieć, dlaczego jedne publikacje są cytowane, a dlaczego inne nie. Ja sam moge powiedzieć, że moje cytowania wcale nie układają się 'po jakości’ i najbardziej cytowany cytowany artykuł wcale nie jest najlepszy.

 

Pisząc ten post, zadałem sobie jednak jeszcze jedno pytanie. Czy wyobrażam sobie napisanie pozytywnej recenzji habilitantowi, który na h=0? I odpowiedziałem na to pytanie pozytywnie. Dość trudno mi sobie to wyobrazić, mówiąc szczerze, ale jednak może się taka niezwykła sytuacja zdarzyć. Co więcej, wyobrażam sobie również (łatwiej mi było) napisanie negatywnej recenzji habilitantowi z wysokim (w danej działce) indeksem h. Przyczynkarstwo, a także przeglądy systematyczne i inne metaanalizy są bardzo cytowalne, jednak nie są bardzo habilitacyjne.

 

Jestem zwolenikiem habilitacji dorobkowej. A zatem ja chciałbym oceniać całość dorobku habilitanta, a w szczególności czasopisma, w jakich publikuje. To nie oznacza, że tematyka czy typ publikacji się nie liczy (jak widać wyżej), jednak to całościowy profil publikacyjny jest dla mnie najważniejszy. Habilitacja dorobkowa jednak nie oznacza habilitacji bibliometrycznej. Tak, indeks Hirscha coś nam mówi, gdy patrzymy na dorobek habilitanta, ale to, co on nam mówi ani nie jest jasne, ani oczywiste. I właśnie dlatego, moim zdaniem, z najwyższą ostrożnością należy podchodzić do bibliometrycznych ocen dorobku, szczególnie w postępowaniach awansowych.

Mów i nie marudź

Na blogu prof. Galasińskiego nowy wpis na temat przepraszania za poziom angielskiego konferencyjnego prelegenta (i nie tylko). Profesor-lingwista staje po stronie przepraszających, ja z kolei mam raczej odwrotne skojarzenia. Mnie zawsze te przeprosiny irytowały i irytuja. Mam też poczucie absurdalności sytuacji. No bo skoro już przyjeżdza delikwent na tę konferencję i zdecydował się na niej coś powiedzieć, to trochę za późno przepraszać, że on po angielsku może me i be, ale już na pewno nie kukuryku. Z kolei nigdy nadmiernie mi nie przeszkadzały nawet szalone przekształcenia słów, o ile tylko dało się domyśleć, o co chodzi mówiącemu. Co więcej, zdarzyło mi się myśleć, że przeprosinami prelegent wymusza na słuchaczach litość dla siebie. 

 

To wszystko jednak małe piwo wobec tego, że niejednokrotnie zdarzyło mi się być na konferencji, na której prelegent wyrecytował wykuty na pamięć referat, a potem nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie, bo po prostu nie mówił po angielsku. A ja w nosie mam, że mówi bezokolicznikami, jeśli tylko ma coś ciekawego do powiedzenia. No ale niech chociaż te bezokoliczniki z siebie wydusi.

 

Jadąc na konferencję, podejmujemy zobowiązanie, że jesteśmy w stanie wygłosić referat. Moim zdaniem drugorzędne jest to, jak (nie)pięknym językiem to zrobimy. Zamiast więc przepraszać za to, że Joseph Conrad przewraca się w lingwistycznym grobie, może lepiej zastanowić się nad tym, czy uda się nam zrozumieć i odpowiedzieć na proste pytanie. A potem, sorry Panie Profesorze, nie marudzić, że nam ludzie te ochłapy litości rzucają.

 

Maksimum chaosu?

Dostałem w ostatnim czasie kilka maili w sprawie nowej ustawy, a w szczególności, minimum kadrowego. Wydaje się bowiem, że nowa ustawa znosi minimum kadrowe, a to z kolei wywołuje znaczne obawy. Gdyby rzeczywiście zniesiono jakiekolwiek minimum kadrowe związane ze stopniami naukowymi, konsekwencje takiego ruchu można by uznać za wręcz rewolucyjne.

 

Nie jestem zwolennikiem od góry ustalanego minimum kadrowego. Jednak jestem jeszcze bardziej przeciwny nagłemu zniesieniu tegoż wymogu.

 

1. Zniesienie minimum kadrowego wprowadza chaos w uprawnieniach i praktykach nadawania stopni naukowych. Na jakiej zasadzie będziemy nadawać stopnie? Skoro habilitacja jako stopień pozostaje, kto będzie ją nadawał? Czy będzie ją nadawać rada wydziału składająca się z samych doktorów?

2. Choć to może się okazać niepopularne, uważam, że nawet profesorowie leśni mają prawa i uważam, że nagłe ustawowe zniesienie konieczności ich zatrudnienia jest niesprawiedliwe. Nawiasem mówiąc, być może jest to pożądane, jednak pożądane nie oznacza sprawiedliwe.

Na przykład, jestem pewien, że szczególnie uczelnie dobre, wiodące nie dokonają nagłych cięć w grupie profesorów, jednak mam spore wątpliwości, czy dotyczyć to będzie wszystkich uczelni. Profesura to grupa pracowników kosztownych. Czy skoro staną się niepotrzebni, zostaną zwolnieni z pracy i zastąpieni przez świetnych magistrów czy doktorów, bo przecież są młodzi i bardzo dynamiczni? I na dodatek przeczytali może i 45 artykułów i napisali już trzy. No ale przecież z impaktfaktorem.

3. Jestem bardzo daleki od twierdzenia, że wszyscy doświadczeni profesorowie są świetnymi dydaktykami, jednak warto zapytać chyba o konsekwencje zniesienia minimum kadrowego dla jakości kształcenia studentów. Czy może doprowadzić do eliminacji doświadczenia dydaktycznego czy badawczego?

 

Czy radykalne zniesienie minimum kadrowego jest możliwe? Na Twitterze profesor prawa wskazywał, że nie. Ja nie jestem taki pewny. Mam wrażenie, że dyskutowana ustawa zawiera niejedno zupełnie nieprzemyślane rozwiązanie, którego konsekwencje mogą mieć skutki bardzo negatywne. Moim zdaniem zniesienie minimum kadrowego jest jednym z takich rozwiązań. Być może w przyszłości będzie to możliwe, jednak taka zmiana powinna być przygotowana i wprowadzana powoli, z pełnym zrozumieniem skutków. Na przykład tego, że oznacza ono wprowadzenie znacznych zmian w tym, jak nadawany jest doktorat. Ministerstwo tego chyba nie rozumie. 

 



Non possumus

W najnowszym numerze Forum akademickiego prof. Marek Wroński napisał artykuł pt. Jawność zabroniona. Pisze w nim o tym, że nowa ustawa ukróci jego działalność. Oto cytat z ustawy:

 

Akta postępowania wyjaśniającego i dyscyplinarnego nie stanowią informacji publicznej i nie podlegają udostępnieniu w trybie ustawy z dnia 26 stycznia 1984 r. – Prawo prasowe”.  

 

A właściwie to powinienem napisać: oto knebel Wronskiego.

 

Nie mam żadnych wątpliwości, że to, co pisze prof. Wroński w rubryce o nierzetelności naukowej na łamach FA, to niezwykle ważny, jeśli nie najważniejszy obecnie w Polsce, bat na naszych kolegów i koleżanki dopuszczających się plagiatów. Zapewne z przesadą, jednak powiedziałbym, że działalność Wrońskiego powinna być chroniona prawem. Pozwolenie na ukrywanie informacji o nierzetelności naukowej przez uczelnie i rady wydziału to pozwolenie na to, by sprawy zamiatać pod dywan.

 

Zupełnie nie rozumiem intencji ministra. Tak, w dużej mierze nie zgadzam się z propozycjami p. Gowina (np. anonimowi recenzenci), jednak rozumiem argumenty, dlaczego takie czy inne rozwiązania chce wprowadzić. Nie rozumiem jednak ukrywania postępowań, szczególnie że znaczna część działalności Wrońskiego to właśnie piętnowanie uczelni za opieszałość czy bierność w podejmowaniu działań przeciwko plagiatorom.

 

Ministrze Gowinie, do ciężkiej cholery, plagiaty toczą (znaczącą) część polskiej nauki. Nawet Panu powinno zależeć na tym, by je piętnować. Ba, nawet gdy dotyczą Pana kolegów i politycznych sprzymierzeńców partyjnych. Choć wiem, że Panu na tym nie zależy, to poparłbym (prawie) dowolną ustawę, która przykłada rozżarzone żelazo i wypala nieuczciwość akademicką. Niestety, Pan woli chronić ludzi, którzy podważąją podstawy działalności akademickiej. I powinien się Pan z tego powodu wstydzić.

 

Wiem, wstyd umarł.

Abecadło z KEJNu spadło

Już się zaczęlo pod poprzednim wpisem. Pomyślałem jednak, że warto skumulować dyskusję o literkach. A to dlatego, że głoszono wyniki parametryzacji. Mistrzem świata został Uniwersytet Warszawski z pięcioma jednostkami A+, po nim jest długo nic i wyłania się samo dziedzictwo narodowe czyli Uniwersytet Jagielloński z trzema. Na trzecim miejscu warto odnotować prywaciarza – SWPS ma dwie jednostki z kategorią A+, umacniając się na czołowym miejscu w polskiej psychologii. Można sobie tylko wyobrażać, ile to krwi napsuje przeróżnym dzedzicom i dziewicom. 

 

Z złośliwie kronikarskiego obowiązku odnotowuję, że Akademia prof. Śliwerskiego kończy z literką B, a to wszystko dlatego, że w komitecie nie było ani jednego pedagoga. A tak w ogóle to balon został przekłuty (niestety metafory nie zrozumiałem).

 

Nowe Nowe Ateny

Po poprzednim wpisem flamengista wypowiedział się na temat proponowanej oceny parametrycznej w ramach dyscyplin. Wypowiedział się, rzecz jasna, bardzo negatywnie. W pełni zgadzam się z taką oceną propozycji MNiSW. Ocena parametryczna czy jakakolwiek inna w ramach dyscyplin to idiotyzm, bzdura i metaforyczny bieg wsteczny. 

 

Ministerstwo pisze: 

 

Możliwość ewaluacji jakości działalności naukowej w ramach dyscyplin, a nie w ramach grup wydziałów. Zgodnie z propozycjami ewaluacja będzie się odbywać w ramach całej uczelni (w konkretnej dyscyplinie). Do tej pory porównywane były wydziały, które bardzo często prowadziły badania w różnych dyscyplinach, co w praktyce utrudniało prowadzenie oceny porównawczej. Utrzymanie tak rozdrobnionego podziału na dyscypliny uniemożliwiałoby wprowadzenie ewaluacji, która mogłaby uwzględnić specyfikę poszczególnych obszarów nauki, np. w zakresie wzorców publikacyjnych.

 

Oto dwa problemy. Weźmy sobie na przykład interdyscyplinarną grupę badającą sen. Są w niej badacze zajmujący się medycyną, neuronauką, biologią, epidemiologią i zdrowiem publicznym, a od niedawna pracuje tam również kilku socjologów, etnologów i psychologów. Ciężką pracą stworzyli znane na świecie centrum badawcze badające różne aspekty snu. A minister Gowin, który co rusz doznaje olśnienia w sprawach nauki, uważa, że tych ludzi należy rozpirzyć na 4 wiatry i lekarzy parametryzować w medycynie, psychologów z psychologami itd itd. I ja naprawdę nie rozumiem dlaczego.

 

I zanim ktoś powie, ze przecież brytyjska parametryzacja jest oparta na dyscyplinach, ja powiem, że tak, ale nasze hipotetyczne centrum badań nad snem, zostałoby parametryzowane jako jednostka i nikomu nie przyszłoby do głowy nie patrzeć na nich jako na całość! Przecież ich siła polega właśnie na tym, że stworzyli to cholerne centrum!

 

Problem w tym, że minister Gowin uważa, że jednostki poddane parametryzacji  mogą być jedynie wydziałami czy instytutami. Nie przychodzi mu do głowy to, że mogłyby to być centra badawcze oparte na temacie czy problemie. Dzisiaj współpraca lekarzy i teatrologów to normalka, nad którą się nikt nie zachwyca. W Polsce nadal uważamy to za jakieś niezwykłe i trochę podejrzane zjawisko, którego  najlepiej żeby nie było.

 

Drugi problem, na który zwrócono również uwagę na Twitterze, jak będzie ustalana przynależność dyscyplinarna. Sprawa wcale nie jest prosta i oczywista. Są bowiem przynajmniej dwa wybory. Po pierwsze, przynależność ma człowiek, po drugie może to być publikacja. Obie drogi to drogi przez chaszcze i ciernie.

 

No więc weźmy na przykład profesora zajmującego się chmurami. Doktorat z nauk przyrodniczych, habilitacja z nauk fizycznych, ale już profesura z nauk o Ziemi. Ja naprawdę nie wiem, gdzie on przynależy dyscyplinarnie. Można by go, co prawda, zapytać, ale są przecież jakieś granice nie? Żeby nam profesorowie dyscypliny sobie ustalali! No to weźmy jego publikacje. Tu jakieś kumulusy, to stratokumulusy, tu ogólnie o chmurach, a w OECD za cholerę chmurologii!!! Można jeszcze by określić dyscyplinę po nazwie czasopisma, ale tenże profesor, jak na złość, publikuje w Atmospheric Chemistry and Physics i to jest po prostu skandal. Jak można nie mieć względu na problemu Ministerstwa?! Takich przykładów jest oczywiście znacznie więcej, ba, sam jestem jednym z nich.

 

Jak się skończy? Źle się skończy.

 



Cojones!

Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport z działalności Centralnej Komisji. Mnie zastanowił jeden z fragmentów:

 

Niemniej jednocześnie NIK wskazuje także, że Centralna Komisja nie zapewniła przejrzystości procesu nadawania stopni naukowych. Procedury wyłaniania członków komisji habilitacyjnych nie zostały przez Komisję doprecyzowane. Komisja  nie prowadzi też wykazu osób, spośród których wybierani byliby recenzenci w postępowaniach habilitacyjnych, co stanowi naruszenie ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym.

 

Zastanawiam się zatem, jak według NIK, miałyby wyglądać 'procedury wyłaniania członków komisji habilitacyjnych’. Kto i co miałby robić, żeby było przejrzyście. Moim zdaniem, każdy wybór członka komisji oparty jest (a przynajmniej powinien być)  o znajomość dyscypliny i osąd, czyje kompetencje będą najbardziej stosowne w danym postępowaniu. Oczywiście, CK niejednokrotnie popełnia gafy i potrafię wskazać niejedno postępowanie, w którym recenzenci mieli niewielke pojęcie o tym, co robi habilitant. Jednak takie błędy nie mają nic wspólnego z przejrzystością wyboru. Innymi słowy, niekompetentnego recenzenta można wybrać całkiem przejrzyście.

 

Z tego, co piszę nie wynika jednak, że problemu nie w ogóle ma. Wielokrotnie pisaliśmy tutaj o grupie profesorów z nauk ekonomicznych, którzy trzęsą rynkiem habilitacji w dziedzinie. Omawiany często diament nauki polskiej praktycznie stworzył swoją specjalność. Tyle że przejrzystość wyboru  wcale nie zapewni tego, że ci ludzie nadal nie będą rządzili swoimi dyscyplinami. Do tego dochodzą jeszcze  syutacje, z którymi spotkałem się już kilkukrotnie. Otóż gdy kandydatami na członka komisji jest mężczyzna i kobieta,  wybierany jest on, bo przecież „ma rodzinę na utrzymaniu”,  A jak przy okazji wiadomo, kobiety pracują dla rozrywki. Trud polowania na zwierzynę łowną spada na macho-profesora z maczugą, włócznią i toporem. I staram się nie wyobrażać sobie kilku znajomych profesorów z takim rynsztunkiem, bo trzęsę się śmiechu.

 

Hau hau

Postanowiłem zaglądnąć do postępowania o nadanie tytułu naukowego dyskutowanego pod przedostatnim wpisem. Zaglądnąłem do recenzji i się załamałem.

 

Recenzent pierwszy wyzłośliwia się na całego, pisząc o tym, że profesorant lubi częstować czytelników przeróżnymi diagramami, radząc przy okazji mu, by nie chwalił się jedną ze swoich publikacji. Średnie, muszę powiedzieć – recenzje nie są od złośliwości. Recenzent drugi jest inny. Po dokładnym opisaniu struktury książki profesorskiej (wymienia nawet streszczenia w trzech językach), powoli komentuje tę książkę, rozdział po rozdziale. Czym się różni ta recenzja od recenzji rozprawy doktorskiej za cholerę nie potrafię powiedzieć.

 

Recenzent trzeci, w przeciweństwie do poprzednich pozytywny, cytuje z autoreferatu. Mówi to zresztą wprost, a jego umiejętności w zakresie kopiowania i wklejania są na poziomie bardzo przyzwoitym, sądząc po tym, ile powklejał. Ja bym proponował napisać: przychylam się do wniosku z powodu autoreferatu. Co więcej, nie wczytywyałem się w recenzje za bardzo, ale nie znalazłem głębszego namysłu nad dorobkiem profesoranta.

 

Recenzent czwarty z kolei jeszcze nie do końca opanował komentarze w swoim edytorze Word. No ale skoro już wydrukował recenzję z komentarzem, to przecież nie będzie drukowal drugi raz. Są granice profesorskiego entuzjazmu i pobazgranie po komentarzu musi wystarczyć. Szkoda tylko że nie jest jasne, czyj to komentarz.

 

Recenzentka piąta chyba przebija wszystko. Bowiem w konkuzjach postanowiła podzielić się z profesorantem i radą przemyśleniami głębszymi. Cytuję, choć muszę przepisać, bo każdy powinien poznać te złote myśli:

 

Praca naukowa wymaga uwagi i spokojnej refleksji, skupienia i głębokich przemyśleń, a także krytycznego dystansu do własnych dokonań (…). Jest to zatem działalność długofalowa, gdzie momenty olśnienia są poprzedzone długimi studiami, żmudnymi badaniami, testowaniem hipotez…

 

I ja pani profesor serdecznie dziękuję za te cenne refleksje. Oczyma duszy widzę spracowane profesorskie dłonie, od trudu badawczego rzecz jasna. Gdyby tak profesorant pokazał swoje chamskie łapy, to byśmy nie zobaczyli nawet małego cienia odcisku. Bo to się, k…, natrudzić trzeba na profesora!

 

Ja nie wiem, czy profesorant powinien był dostać tytyuł naukowy. Mam to w nosie. Jednak recenzje w jego postępowaniu są żałosne.  Krążące gdzieś pomiędzy narcyzmem, brakiem profesjonalizmu i nierefleksyją pustką, pokazują mizerię polskiej nauki. Ja z kolei wycofuję wszystkie krytyki wobec recenzji doktorskich z poprzedniego wpisu. Odszczekuję i mogę nawet wejść pod biurko.

 

 

Widzianka?

Zwrócono mi uwagę na recenzje w postępowaniu doktorskim. Jedna z tych recenzji jest na niecałą stronę. I powstaje pytanie: jak krótka może być recenzja doktoratu?

 

Ja sam mam dość mieszane uczucie wobec recenzji prof. Falki (nie znam faceta, ale wygląda na dość przyzwoitego fizyka z dość przyzwoitego ośrodka). Z jednej strony, można by powiedzieć, że napisał wszystko, co trzeba napisać. Nie dość, że ocenił pracę, to na dodatek nawet zwrócił uwagę na kluczowe jej elementy. Starczy? No niby starczy. I gdybym dostał taką recenzję od takiego Falki, to bym ze dwa razy podskoczył ze szczęścia. Ale jednak trochę brak mi w tej recenzji krytycznego podejścia do doktoratu. Czy coś można było zrobić inaczej, może lepiej, czy można o czymś jeszcze pomyśleć?

 

Wydaje mi się, że recenzja doktoratu to nie jest tylko krótki komentarz i widzianka pod wypracowaniem doktorskim. To również dyskusja z doktorantem, dzięki której doktorant może popatrzeć na to, co zrobił nie tylko jako na dzieło o skończonym pięknie. Wydaje mi się, że recenzja doktoratu to zaproszenie doktoranta do dyskusji ze starszym kolegą. Nestety recenzent za bardzo podyskutować nie chce.

 

Chciałbym zwrocić przy okazji uwagę, że oto mamy doktorat, w którym obaj recenzenci są zza granicy, obaj działający w nauce międzynardowoej. Okazuje się, że da się  to zrobić. Gratulacje dla doktoranta, promotora, no i pewnie fizyków polskich (choć mogą się zrobić jeszcze bardziej zarozumiali!)