Pod poprzednim wpisem Stary Zgred zwraca uwagę na przepis odnoszący się do postępowań o nadanie tytułu profesora i jego wykładnię naszej nieocenionej Centralnej Komisji. Sprawa jest stara, jak już podkreślono w komentarzach, ale warto ją wspomnieć jeszcze raz.

 

Powiem krótko: zarówno przepis, jak i jego wykładnia są tak głupie, że słowa, których chciałbym użyć, są zbyt ostre, by zamieścić je tym blogu. Pomysł, że promotorstwo pomocnicze jest ważniejsze od iluś tam wypromowanych doktoratów jest głupszy od najgłupszych pomysłów. Profesurę na całym świecie dostaje się za całość dorobku, często bierze się pod uwagę wypromowane doktoraty. Jednak nigdzie nie widziałem kryteriów, w których obecna działaność kandydata (uczestnictwo w otwartym przewodzie) miałoby być kryterium decydującym o tym, czy ktoś może złożyć wniosek profesorski. To również jest głupsze niż najgłupsze pomysły.

 

To jednak już wiemy. To, co dla mnie jest przerażające, że Centralna Komisja, zamiast walczyć z tym absurdem, legitymizuje go swoją wykładnią. Nawet zakładając, że wykładnia nie pozwala na żaden manewr, to Centralny Areopag powinien choćby opatrzyć wykładnię komentarzem bijącym na alarm i wskazującym kompletny kretynizm tegoż przepisu.

 

Niestety, po raz kolejny Centralna Komisja pokazała, że nie jest w ogóle zainteresowana w reprezentowaniu środowiska naukowego i jego interesów.

Przejrzystość

Zwrócono mi uwagę na pewien interesujący, jak sądzę, problem. Otóż wyobraźmy sobie postępowanie, które kończy się niepowodzeniem. Niepowodzenie rekomenduje radzie wydziału komisja, której potokół przedstawiono radzie, a który sporządzono na podstawie nagrania obrad komisji. Habilitant, który chce się odwołać od decyzji rady, żąda udostępnienia mu tegoż nagrania. Przewodniczący komisji odmawia, tłumacząc to tym, że zapis dźwiękowy zawiera 'prywatne’ opinie, poza tym nagranie było sporządzone tylko po to, żeby zrobić protokół, więc ono nie istnieje. Co więcej nagranie już zniszczono, bo sporządzony został protokół. Nie zgadzam z dwoma pierwszymi argumentami, a fakt zniszczenia nagrania uważam za skandaliczny. Oto moje argumenty.

 

1. Już jakiś czas temu pisałem, że uważam, że posiedzenia komisji habilitacyjnych należy nagrywać. Uważam też, że habilitant powinien mieć pełne prawo do odsłuchania takich nagrań. Uważam też, że podstawą do odwołania mogą być użyte argumenty.

 

2. Co więcej, uważam, że mówienie o 'prywatnych opiniach’ na nagraniu z obrad komisji jest  nieporozumieniem. Obrady komisji nie są od tego, żeby sobie ucinać żarciki i wymieniać uwagami na temat nowych butów pana Zenka. Jeśli takie komentarze się pojawiają, to są nieprofesjonalne i habilitant również ma prawo o nich wiedzieć. Innymi słowy, habilitant ma prawo wiedzieć, jaka atmosfera panowała na poseidzeniu. Warto pamiętać, że komisja rozmawia o dalszym życiu zawodowym habilitanta i to jest poważny temat. I jeśli komisja uważa, że habilitację należy uwalić, to powinna to zrohić z pelną powagą. Moimn zdaniem, jest coś takiego, jak jakość dyskusji. I szczególne KH powinna o nią dbać.

 

3. Każdy protokół jest skrótem, reprezentacją tego, co powiedziano. Sekretarz dokonuje serii wyborów, co i jak w protokole umieścić, może też przedstawiać rzeczywistość w sposób bardzo skrzywiony. Zapis dźwiękowy rozwiewa wszelkie wątpliowści. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego komisja (i rada) chciałaby się go pozbyć. Powtarzam – uważam, że obrady komisji powinny być nagrywane rutynowo.

 

4. I na koniec. Uważam, że im bardziej przejrzyste są procedury i praktyki w nadawaniu stopni naukowych, tym lepiej. Tylko przejrzystość zapewnia wiarę w rzetelność procedur i prowadzi do zaufania do systemu. Odmawiając habilitantowi nagrania, komisja sugeruje, że ma coś do ukrycia. A im bardziej by mi odmawiała, tym bardziej ja bym chciał to nagranie zdobyć. I szukałbym sposobów na zmuszenie wydziału do udostępnienia mi go.

 

5. Nie uważam, by zniszczenie nagrania stanowiło automatyczną podstawę do uznania odwołania habilitanta. Uważam jednak, że to wyjątkowo głupia i arogancka decyzja. To również decyzja, która nie pozwala rozstrzygnąć, czy habilitant ma rację mówiąc, na przykład, że protokół jest tendencyjny.

 

 



Władza i obowiązki

Profesor Śliwerski postanowił się podzielić ze swymi czytelnikami wpisem-recenzją. Już sam tytuł wskazuje, co pedagog myśli o opisywanej książce: O kompromitowaniu badań pedagogicznych, które z pedagogiką niewiele mają wspólnego. I już mi było prawie żal pedagogiki, która została skompromitowana przez autorkę książki. 

 

Sam, co prawda, nie pisałbym o kompromitacji autorki, bo takie wyrażenia więcej mówią o ich autorze niż o recenzowanej pracy, jednak nie zwróciłbym uwagi na tę recenzję (pedagogowi może się książka nie podobać), jednak przyszła mi do głowy pewna myśl. Otóż pomyślałem sobie, że książka pedagożki jest jej habilitacją, a wypowiada się o niej pedagogiczny tuz habilitacyjny i członek Centralnej Komisji. Szybko okazało się, że mam rację. Książka nie tylko była częścią postępowania habilitacyjnego, to na dodatek, prof. Śliwerski był przewodniczącym komisji. Na dodatek, żeby było jeszcze śmieszniej, Pan Profesor został nawet wpisany uchwały, że rada nie tylko wysłuchała trzech pozytywnych recenzji, ale również dwu negatywnych opinii, w tym opinii naszego pedagoga.

 

Jestem mocno zniesmaczony wpisem Śliwerskiego. Wypisywanie tak ostrej i personalnej recenzji habilitacji, w której się uczestniczyło, jest moim zdaniem nieprofesjonalne. Nie znam oczywiście motywacji pedagoga, jednak recenzja może wskazywać, że Pan Profesor się po prostu obraził, że komisja i rada zagłosowała wbrew jego opinii. I postanowił przywalić już zupełnie bez trybu. Przecież standardów wspaniałości pedagogiki trzeba bronić, a któż broniłby ich lepiej?

 

Nie mam pojęcia, czy prof. Śliwerski ma rację pisząc swą recenzję, byc może ma. Nie interesuje mnie to. Profesor pedagog miał okazję do tego, żeby przekonać komisję, której przewodniczył oraz radę wydziału, która głosowała. I skoro się mu nie udało, to sprawa powinna być dla niego zamknięta. Wypisywanie o kompromitujących badaniach jest żałosne. Jest to szczególnie żałosne, że pisze to wszystko człowiek, który ma wielką władzę w polskiej pedagogice. Z władzą przychodzą obowiązki, również obowiązki siedzenia cicho.

 

 

O ojcu i synu co streszczenia pisali

Poczta przyszła, poczta przyszła! I przyniosła dwie linki odnoszące się sprawy trzech braci co doktoraty pisali i ojca, co już wcześniej napisał. Oto pierwsza linka do artykułu autorstwa Witolda Głowacza. Zacytuję streszczenie tegoż dzieła:

 

Streszczenie. W pracy przedstawiono wyniki badadiagnostycznych silnika obcowzbud- nego prdu stałego. Zastosowano w diagnostyce metodanalizy opartna szybkiej trans- formacie Fouriera (FFT) i metodrozpoznawania wykorzystujcklasyfikator Bayesa. W procesie uczenia wyznaczano zbiór najistotniejszych czstotliwoci, dla których rónice odpowiadajcych sygnałów w dwóch stanach silnika snajwiksze. W procesie identyfika- cji rozpoznawano dwie kategorie sygnałów: stan bez uszkodzenia i stan zwarcia zezwojów wirnika.

 

Tu z kolei jest linka do artykułu autorstwa Witolda Głowacza oraz Zygfruyda Głowacza. Oto streszczenie tego dzieła:

 

 

Streszczenie: W pracy przedstawiono wyniki badadiagnostycznych silnika obcowzbudnego prdu stałego. Zastosowano w diagnostyce metodanalizy opartna szybkiej transformacie Fouriera (FFT) i metodrozpo- znawania wykorzystujcklasyfikator Bayesa. W procesie uczenia wyznaczano zbiór najistotniejszych czsto- tliwoci, dla których rónice odpowiadajcych sygnałów w dwóch stanach silnika snajwiksze. W procesie identyfikacji rozpoznawano trzy kategorie sygnałów: stan bez uszkodzenia, stan przerwy zezwojów wirnika i stan zwarcia zezwojów wirnika.



I może ja tego nie będę komentował. Tylko tak to zostawię….

 

Zielone pojęcie się przestraszyło

Dostałem właśnie kilka pism w sprawie trzech braci, którzy doktoraty pisali. Wśród nich pismo Centralnej Komisji, która unieważnia decyzję rady wydziału AGH w sprawie nienadania doktoratu p. mgr. Witoldowi Głowaczowi. Muszę powiedzieć, że gdy czytałem pismo, miałem poczucie czyjejś obecności. Okazało się, że było to zielone pojęcie, które właśnie przechodziło. Widać było, ze jest przestraszone i nie chce mieć nic wspólnego ze sprawą.

 

No więc jeszcze raz. Centralna Komisja uznała, że mgr Głowacz ma rację w swoim odwołaniu, a  rada Wydziału Elektrotechniki et consortes podjęła decyzję złą. Oto streszczenie uzasadnienia.

 

1. Rada Wydziału nie powinna była zawiesić postępowania po tym, gdy brat Adam zarzucił Witoldowi plagiat. A kierowanie się wynikami programu antyplagiatowego też jest nie teges, bo on nie jest doskonały (por. niżej).

2. RW bezkrytycznie oparła się na trzeciej recenzji nie zwracając uwagi na inne.

3. A może problematyczne fragmenty pochodzą ze wspólnych publikacji, a nie z doktoratu?

4. Zapożyczane fragmenty dotyczą tylko powszechnie używanych zwrotów.

5. Promotor był nieobecny, gdy RW podejmowała decyzję, a sprawa jest przecież skomplikowana.

 

Wreszcie Centralna Komisja uznała, że przewód będzie teraz prowadzony w Politechnice Łódzkiej.

 

A teraz odrobina kontekstu. Otóż wyniki konkordancji doktoratu Witolda i doktoratu Adama są następujące (zaokrąglam wyniki):

 

Rozdział I:   podobieństwo 78%

Rozdział II:  podobieństwo 87%

Rozdział III: podobieństwo 100%

Rozdział IV: podobieństwo 90%

Rozdział V:  podobieństwo 100%

Rozdział VI: podobieństwo 86%

Całość:        podobieństwo 90%

 

I właściwie powstaje pytanie, czy doktorant napisał cokolwiek, co nie jest fragmentem „mało istotnym z punktu widzenia merytorycznego”

 

Pozostaje właściwie powiedzieć kolegom z Wydziału Elektrotechniki itd. Politechniki Łódzkiej (ciekawe, czemu akurat tam), że twarz ma się jedną. I życzyć im powodzenia w działaniach pozwalających na odróżnienie ich twarzy od tej części ciała, która się zaczyna w miejscu, gdy plecy kończą swą szlachetną nazwę!

 

Poławiacze pereł

Zainspirowany krótką wymianą na Twitterze, postanowiłem dokonać refleksji na blogu. Pytanie, które było podstawą do wymiany, jest następujące. Czy podatnik (uczelnie) powinny wydawać pieniądze na tłumaczenie tekstów polskich naukowców, którzy nie radzą sobie, powiedzmy, z angielskim? W wymianie nie został sprecyzowany typ tekstu, ale myślę, że chodziło przede wszystkim o książki, a zatem nakład finansowy na takie przedsięwzięcie jest znaczny. A zatem, czy powinniśmy tłumaczyć polską humanistykę, żeby mógł się z nią zapoznać czytelnik międzynarodowy?

 

Argumentacja za jest następująca. Język polski jest językiem niszowym w Europie. A zatem niewiele osób, poza tymi zainteresowanymi Polską ze względów osobistych/rodzinnych czy naukowych, uczy się naszego języka (pomimo tego, że jak donoszono w historii sami Adam i Ewa mówili po polsku!). Przykład takiego Bourdieu czy Habermasa, którego tłumaczono na język angielski, nie stosuje się, bo rozpowszechnienie języka francuskiego i niemieckiego jest znacznie większe. Polscy humaniści mają jednak wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia, więc tłumaczymy ich po to, żeby świat mógł z tychże pereł intelektualnych skorzystać.

 

Nie zgadzam się z tymi argumentami. Uważam, że tłumaczenie polskojęzycznego maszynopisu polskiego uczonego jest nonsensem i wyrzucaniem pieniędzy. Podobnie jak uważam, że wydawanie (i to niemałych) pieniędzy na wydawanie drukiem takich książek to nieporozumienie. Oto moja argumentacja.

 

Po pierwsze, uważam, że książki (i artykuły) należy wydawać dlatego, że są dobre, a nie dlatego, że uczelnia (czy państwo) ma politykę przybliżania polskich pereł badawczych publiczności międzynarodowej. To, że przetłumaczymy książkę, ba, to, że ją wydamy, nadal nie oznacza, że ktoś ją przeczyta. Co więcej, szanujące się wydawnictwa naukowe żyją nie z tego, że Prof. Iksiński zapłaci im za wydanie swej książki, ale z tego, że wydają dobre książki. Tłumaczone polskie dzieła wydawane są jednak w Peterze Langu, a nie w CUP. Zastanawiam się zresztą, czy obecność wydawnictwa Peter Lang w Polsce i wydawanie dziesiątek tysięcy złotych na książki wydawane w PL znacząco zmieniło pozycję szerokiej polskiej humanistyki na świecie. Czy rzeczywiście autorzy tych książek stali się nowymi kamieniami milowymi?

 

Co więcej, wydaje mi się, że polski uczony, który pisze po polsku nie jest w stanie napisać książki dla czytelnika międzynarodowego. Podejrzewam, co więcej, że tłumacz tutaj nie pomoże, a jest szansa, że pogorszy sprawy.

 

Po trzecie, polscy uczeni, piszący po polsku są tłumaczeni. Na TT dałem przykład Modzelewskiego, Janion, Kuli, Geremka, jestem pewien, że jest ich więcej. W odpowiedzi przeczytałem to:

 

Nie wiem, z czyjej inicjatywy i za czyje pieniądze tłumaczono Janion czy Modzelewskiego

 

A ja wiem! Wydawnictwom po prostu opłaca się tłumaczyć dobre książki. I jeśli książka będzie dobra, to ona zostanie zauważona. Wydawnictwa na świecie szukają tych pereł i jak je znajdą, to wydają.

 

Oczywiście, są szanse (być może nawet znaczne), że dobra książka po polsku zostanie przeoczona. Jednak są jeszcze większe szanse i świat nauki międzynarodowej nie będzie przez to nieutulony w bólu. A to dlatego, że ma wystarczający ogromny natłok informacji bez tej jednej perły z Krakowa, Rzeszowa, Bydgoszczy, Olsztyna czy Sieradza.

 

Co zrobić jednak, żeby książka z Warszawy, Łodzi, Suwałk, Słupska, Kutna czy Legnicy została jednak dostrzeżona, żeby świat się zachwycił? Otóż rozwiązanie jest tyle proste, co oczywiste. Otóż należy nauczyć się języka, w którym chcemy wydawać nasze książki. I w tymże języku napisać je samemu.