Bllpszszszsz………

W niniejszym poście używam rodzaju męskiego, jednak wcale nie musi, choć może, to oznaczać, że wszyscy zainteresowani są mężczyznami. Sprawa, o której napisano do mnie, ma się następująco (pomijam część szczegółów, by ukryć tożsamość zainteresowanych oraz osoby, które do mnie napisała).

 

Promotor. Promotor promuje doktoranta od dłuższego czasu, do tej pory nie zwracał uwagi za bardzo na doktoranta, nie zgłaszał też wobec niego zastrzeżeń.

 

Kontekst. Rada wydziału, w którym doktorant chciałby się doktoryzować, w ostatnim czasie postanowiła nie wszczynać kilku przewodów doktorskich. Wywołało to zdumienie jednych, przeraziło innych. Z kolei nasz promotor postanowił podjąć kroki. Można przypuszczać, że kroki wynikają z tego, że o promotorze można powiedzieć wiele, jednak nie to, że jest naukowcem wybitnym, no i się przestraszył.

 

Kroki. Gdy wieści o rzezi doktoranckich niewiniątek rozeszły się oraz odbiły echem, częścią tego echa stał się również promotor. Otóż nagle i bez uprzedzenia oznajmił doktorantowi, że doktorant całkowicie i zupełnie nie nadaje się na doktoranta i nie ma sensu tegoż doktoratu dalej pisać.

 

Doktorant. To jest najsmutniejsza część tej historii. Okazuje się, że doktorant wziął na poważnie słowa promotora. No, przecież noblesse oblige, nieprawdaż? I skoro profesor tak mówi, to mówi prawdę i może doktorant rzeczywiście nie się nadaje. Doktorant zwrócił się więc do osoby trzeciej z pytaniem, czy tak od razu powinien zrezygnować, czy może jednak można by mu dać jeszcze szansę. Na szczęście osoba trzecia miała młotek w szufladzie i poprosiła doktoranta, żeby się nim puknął w głowie.

 

Morał. O promotorze nie warto pisać, wszak jest to uprzejmy blog akademicki, a tu można by napisać tylko słowa powszechnie uważane za obraźliwe. Mam jednak pewną propozycję. Otóż może by warto od samego początku uczyć naszych doktorantów, że są pionkami w grach promotorskich, że promotorzy promują ich po to, żeby zrobić dobrze sobie samym i w momencie, gdy doktorant zagraża promotorowi, jego wizerunkowi czy jeszcze czemuś innemu, doktorant zostanie spuszczony w akademickim klozecie. Bez mrugnięcia promotorskiego oka.

 

 

PS. Jak zwykle dziękuję wszystkim, którzy do mnie piszą, za listy i zaufanie. Proszę też o dalsze listy.

PS2. Bardzo proszę też o niespekulowanie na temat tożsamości osób w powyższym wpisie. Ofiarą takich spekulacji będą tylko doktoranci.

Habilitacja hipoteczna

Przyszła poczta i przyniosła wieści dawno już skonsumowanej habilitacji i jednej recenzji (recensja nr 1) w tymże postępowaniu. Jako że recenzja wywołała we mnie dużą wesołość, postanowiłem o niej napisać.

 

Recenzent konkluduje w następujący sposób:

 

Najważniejsze uprawnienia uzyskiwane po nadaniu stopnia doktora habilitowanego polegają na możliwości oceny dorobku naukowego innych badaczy, kierowania własną grupą badawczą oraz samodzielnego kształcenia studentów. W żadnej z tych dziedzin dr Jarosław Wiącek dotąd nie wykazał się aktywnością pozwalającą na ocenę, czy posiada odpowiednie kwalifikacje do podjęcia tych czynności. Jego dorobek nie został dostrzeżony przez międzynarodową społeczność naukową, co nie daje mu mandatu do oceny dorobku innych. Nie kierował żadnym projektem finansowanym przez KBN, MNiSW, czy NCN, więc nie wiadomo, czy potrafi kierować zespołem badawczym. Nie wypromował żadnego magistranta i nie był opiekunem żadnego doktoranta, więc nie wiadomo, czy jest w stanie sprostać wysokim wymaganiom młodych badaczy i zapewnić im odpowiednie warunki do rozwoju naukowego. Niepokojący jest brak staży i współpracy zagranicznej. Prace przedstawione jako osiągnięcie nie są szczególnie nowatorskie i zawierają poważne błędy metodyczne.

 

I ktoś czytający tę recenzję pomyślałby: Co zrobił habilitant? Czy coś w ogóle zrobił? Może jednak zrobił coś, co wskazywałoby na to, że powinien uzyskac habilitację. Okazuje się, że nie za bardzo. I poza 'sporą determinacją’ habilitant nie wykazał się niczym innym. A jednak, jak się okazuje, to wszystko wcale nie przeszkadza recenzentowi w konkluzji pozytywnej. Bowiem prof. Kuczyński, ludzkie chłopisko, ma serce po właściwej stronie. Pisze on bowiem:

 

Przyznam, że decyzja, którą musiałem podjąć była trudna i mam świadomość (liczę, że ma ją również Habilitant), że udzielam kredytu zaufania. Biorąc pod uwagę wszystkie argumenty przedstawione powyżej popieram wniosek doktora Jarosława Wiącka o nadanie mu stopnia doktora habilitowanego. Stwierdzam, że wniosek spełnia wymagania stawiane przez Ustawę o stopniach naukowych i tytule naukowym.



Recenzent udzielił habilitantowi kredytu zaufania, a habilitant dostał habilitację explicite na wyrost. To chyba pierwszy przypadek pozytywnej recenzji habilitacyjnej, w której recenzent proponuje nadać habilitantowi stopień za to, co habilitant dopiero zrobi.

 

Ale tu trzeba wyraźnie powiedzieć: ja osobiście serdecznie dziękuję prof. Kuczyńskiemu. Habilitacja za dorobek in spe to pomysł wręcz genialny. Można przecież zacząć nadawać habilitację wszystkim i za nic. Byle tylko zasługiwali na kredyt zaufania. Proponowałbym nawet nową nazwę: habilitacja hipoteczna!

 

Jednak nie tak chciałbym skończyć. Chcę się pochylić nad trudnością decyzji prof. Kuczyńskiego! Jakżeż musiała być trudna! A zatem chciałbym zapytać. Panie Profesorze, czy wszystko u Pana w porząsiu? Jak Pan sobie poradził z tą traumą? Trzymam Pana wirtualnie za rękę i obejmuję empatycznieprzesyłam recenzenckie całusy. Niech się Pan nie da. Niech ta decyzja, jakże dramatyczna, Pana nie zeżre od środka. Proszę być dzielnym! Proszę pamiętać, ja tylko Pana pomysł nazwałem – do historii za habilitację hipoteczną przejdzie Pan i tylko Pan!!

 

PS. Habilitację nadano. Mój korespondent pisze, że habilitant, dziwnym trafem, nie wywiązał się z kredytu zaufania. Nadal nie robi nic. Mi się nie chciało sprawdzać.

 

2=0

Wzmożenie blogerskie postępuje i piszę juz trzeci wpis w tym tygodniu. Umknęło mi wcześniej, że łaskawie nam panująca Centralna Komisja opublikowała  sprawozdanie za rok 2017. Niby tylko liczby, a ile w nich treści. Chciałbym zwrócić uwagę na 3 rzeczy.

 

1. Rozpatrzono aż 1825 wniosków habilitacyjnych i żadnego z nich nie załatwono negatywnie (wg kolumny łącznie), choć wg kolumny Sekcji VI, 2  (słownie: aż dwie) habilitacje padły. I gdy wczoraj żartowałem sobie, że może nie ma po co recenzować habilitacji, rzeczywistość pokazuje, że może rzeczywiście nie ma po co. Na prawie 2 tysiące habilitacji, padły tylko dwie?! No i to zero habilitacji, pomimo tych dwu, to wskazówka, dwa negaty to tyle, co nic. 2=0.

 

2. Już w wypadku postępowań profesorskich śruba dokręcona jest na maksa! Aż 4 procent z kawałkiem padło i niech mi ktoś powie, że nauka polska nie trzyma standardów!

 

3. Zaciekawiło mnie to, że zaakceptowano mniej niż 1/3 wniosków rektora o nadanie profesury nadzwyczajnej (bardzo chciałbym zobaczyć podział na uczelnie). Okazuje się, że nie będzie rektor pluł nam w twarz i doktorów profesorzył. My tu mamy swoje wyśrubowane kryteria, jak widać w pkt. 1 i w pkt. 2

 

I może lepiej nie będę już komentować.

 

Diamentowe jaja

Zwrócono mi uwagę na recenzję w postępowaniu z nauk technicznych (recenzja 3). Przeczytałem, wkurzyłem się i postanowiłem napisać.

 

Oto kilka fragmentów, na które zwrócił mi uwagę mój korespondent:

Gdybym (…) ocenił negatywnie przedstawione osiągnięcia naukowe Kandydata – to z całą pewnością wywołałbym lawinę odwołań do CK (…).

Jestem odmiennego zdania, ale chcę uniknąć sporu.

Zresztą gdybym nawet zgłosił wniosek przeciwny, to powszechna wiara w fetysz ministerialnych punktów i słynnej Listy Filadelfijskiej spowodowałaby przegłosowanie mojego wniosku. Gdyby się to nie udało na Politechnice Wrocławskiej to z pewnością zadziałałby wypróbowany mechanizm uzyskania habilitacji na Uniwersytecie Technicznym w Ostrawie lub w innym czeskim lub słowackim gremium naukowym, które nie mają zwykle oporów przed nadawaniem stopni naukowych nawet w bardzo wątpliwych przypadkach.



I ja mam pytanie. Czy recenzent, prof. Tadeusiewicz, pańskie jaja sobie robi? A właściwie to jaja diamentowe! Pisze pozytywną recenzję, bo wie, że inni się nie zgodzą z negatywną? Po co więc pisać negatywną recenzję, skoro można uniknąć sporu od razu i nadać stopień? Szkoda nerw przecież!

 

I ja tu mam pewną propozycję. Może lepiej w ogóle zrezygnować z recenzji, tylko od razu nadawać stopień. Znaczy, gdy tyko habilitant (lub jego uczelnia) uiści stosowne opłaty (z czegoś trzeba honorarium recenzenckie zapłacić – z tego nie rezygnowałbym jednak), nadajemy stopień i unikamy:

  • konieczności napisania recenzji, która przecież może wywołać spór,
  • konieczności dyskusji, która przecież może się przerodzić w spór,
  • ogólnej konieczności denerwowania się, bo, jak wiadomo, nerwy szkodzą (wiadomo też, że złość piękności szkodzi).

 

Za każdym razem, gdy mam wrażenie, że polska nauka/habilitacja dotarła do dna, już takiego pełnoskalistego, okazuje się, że to jeszcze nie to. Że to nadal muł, a my spadamy dalej. I może wreszcie należy sobie powiedzieć jasno. Dna nie ma!

 

Nie zadzieraj autoreferatu

No blogu Doktrynalia nowy wpis na temat habilitacji, w której, jak pisze autor bloga:

 

Dzięki tytanicznej pracy kolegów z WPiA UWM udało się jeszcze bardziej zaniżyć poprzeczkę dla habilitacji z nauk prawnych, już wcześniej nisko umieszczoną przez koleżanki i kolegów z WP UwB

 

Zaglądnąłem do autoreferatu i rzeczywiście, o swojej monografii autor pisze tak:

 

Obie te zasady szczegółowo analizuję w monografii, co następnie rozwinięte zostało w pracach napisanych przeze mnie wspólnie z prof. dr hab Genowefą Grabowską….

 

To nie tylko koledzy z WPiA UWM obniżyli poprzeczkę, to również habilitant zaproponował poziom pukania od dołu w dno, które jest już przecież baaaaardzo nisko. Co prawda, można się cieszyć, że w autoreferacie nie ma zdania np. o tym, że prof. Grabowska jest ważną osobistością (nawiasem mówiąc, nigdy wcześniej o Pani Profesor nie słyszałem, co może źle świadczyć o mnie) i lepiej z nią nie zadzierać, ale przecież recenzenci doskonale rozumieją, co im habilitant mówi. 

 

Jest to kolejny wpis, który opatrzę 'tagiem’ 'galeria habilitacyjna’, sytuując cytowany autoreferat w samym centrum tejże kategorii.

Czas na myślenie?

Na Twitterze dyskusja na temat publikowania po polsku (zauważona przez trzy.14), a prof. Galasiński już napisał na temat na swoim blogu.  I mnie trochę zaskoczył.

 

Profesor zaczyna od tego, że od 'zawsze’ publikuje tylko po angielsku i nie zamierza tego zmieniać. Mówi jednak, że gdyby napisał to wszystko po polsku, to nie zmieniłaby się przecież jakość tego, co pisze. Wskazuje więc, że dyskusja na temat języka w rzeczywistości jest na temat polskich praktyk publikacyjnych. Wskazuje przy okazji, że nie ma w Polsce debaty na temat publikowania po polsku, na temat standardów edytorskich czy recenzenckich. Polskiego naukowca odsyła się na zachód, a publikacje po polsku są traktowane z uśmiechem wyższości. Czy jednak muszą być?

 

Dodam zresztą, że w argumentach na temat, powiedzmy, nauki niemieckiej, która publikuje po niemiecku, nie ma nigdy argumentów na temat jakości tych publikacji i procesu wydawniczego. Zwraca się uwagę jedynie na język.

 

Galasiński odnosi się również do intensyfikacji pracy akademickiej. Wszystkiego ma być więcej i częściej. I pisze na to:

 

It may well be that preserving an article in Polish means preserving academia which is still thoughtful. Academia which stops to think and consider. 



Bo skoro coraz częściej publikujemy, skoro, jak cytuje, połowę opublikowanych artykułów czytają tylko redaktorzy i recenzenci, to może warto by zwolnić. I nie iść drogą szalonego Zachodu, który publikuje jak szalony.

 

Ja mam jednak znów problem z tym, co napisał lingwista. Jego argumenty znów dają oręż tym, którzy walczą polską naukę dla Polaków i po polsku. Ale być może moja reakcja wskazuje na to, że nam tutaj potrzeba spokojniejszej debaty na temat tego, po co i dla kogo publikujemy. Bo ja rzeczywiście nie mam większych wątpliwości, że publikuję głównie po to, żeby mieć więcej publikacji. Nie jestem z kolei pewien, czy to ma jakikolwiek sens.

Habilitacja kojąca

Oto na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu trwa postępowanie dra Leszka Czarneckiego, jak sądzę, najbogatszego habilitanta w historii habilitacji. Przez jakiś czas zastanawiałem się, jak napisać o tym postępowaniu (dostałem maila w tej sprawie) – jestem mały habilitowany żuczek i piszę ten post trzęsącymi się rękami.

 

Po długim namyśle uznałem jednak, że napisać warto. A to dlatego, że dla mnie jest to przede wszystkim habilitacja kojąca. Okazuje się bowiem, że habilitacja ma jednak wartość nawet dla człowieka, który bez żadnych wątpliwości osiągnął niesamowity sukces. Sukces, o którym ja nawet nie mógłbym marzyć. Ba, ja nawet nie mam marzeń na temat marzeń na temat takiego sukcesu. I dlatego mi osobiście ego się podnosi, gdy wiem, że dr. Czarneckiemu zależy na wejściu do klubu, w którym ja już jestem.

 

Habilitacja dr. Czarneckiego pokazuje, że stopień jest pożądany i ja się z tego bardzo cieszę. I z całą powagą życzę habilitantowi sukcesu awansowego. Szczególnie nauki ekonomiczne powinny doceniać sukces w tzw. 'prawdziwym świecie’, szczególnie gdy habilitant gościnnie wykładał na Oksfordzie i Harvardzie. A jeśli by się habilitantowi udało kiedyś napomknąć o nauce polskiej i o tym, że habilitacja to nie tylko polska błazenada, to nauka polska wygra podwójnie!

 

PS. Z oczywistych względów będę pilnie monitorował komentarze na temat tej habilitacji. Bardzo proszę o umiar.