Nie pamiętam, kiedy ostatnio usłyszałem powiedzenie: Zdarzyła się gratka, pijanego pobić dziadka. Przypomniało mi się jednak, gdy czytałem najnowszy artykuł Marka Wrońskiego. Opisuje on plagiat pracy magisterkiej dokonany przez promotorkę i recenzentkę pracy. Promotorka ma stopień doktora, recenzentka ma tytuł profesorski. Obie Panie nie pogradziły jednak ustaleniami magistrantki i opublikowały je jako swoje.
Jak pisze prof. Wroński, takich sytuacji jest wiele. Za każdym razem uważam je za szczególnie żenujące i uwłaczające nam wszystkim. Jest coś wyjątkowo obrzydliwego w kradzieży własności intelektualnej osoby, której pracę się promuje, szczególnie gdy ta osoba jest na samym dole hierarchii akademickiej/badawczej. Profesor, który kradnie pomysły magistranta, staje poza nawiasem środowiska akademickiego. Uważam też, że taka osoba powinna przestać być profesorem.
Warto też podkreślić, że taki plagiat to nie tylko kradzież – to również podważenie jednej z najważniejszych relacji akademickich, relacji uczeń-mentor. Jest to przecież relacja, w której uczeń musi móc zaufać mentorowi, bez zawahań! To również dlatego plagiat pracy ucznia jest tak naganny.
Bez żadnych wątpliwości, każdy plagiat zasługuje na potępienie. Uważam jednak, że to właśnie plagiat pracy magistranta czy doktoranta zasługuje na szczególną sankcję zarówno ze strony instytucji, jak i ze strony środowiska. Bo to własnie takie intelektualne 'pobicie’ osoby, nad którą plagiator ma potężną przewagę.
Jest jednak jeszcze jeden wymiar całej tej sprawy. Otóż zupełnie nie rozumiem, jak osobie zaawanowanej badawczo nie wstyd posługiwać się pracą małego akademickiego żuczka? Rozumiem, że wstyd umarł, ale czy umarł również szacunek do siebie?