Ogon macha psem

Pod poprzednim wpisem kardla napisała:

 

Niestety już teraz dostaliśmy maila od szefostwa z poleceniem służbowym dostosowania strategii publikacyjnej do nowych przepisów. I informacją, że w przypadku wyboru złej strategii, najprawdopodobniej konieczne będą zwolnienia… 

 

Bo chociaż jeszcze nie wszystko wiemy, to wiemy już wystarczająco dużo, by instytucje reagowały na doniesienia z MNiSW. No i zareagowała przynajmniej jedna, jestem przekonany, że inne podążą jej śladem. I teraz kilka komentarzy.

 

1. Mam nadzieję, że uczelnie powstrzymają się przed tak idiotycznymi nakazami. One przecież nie mają sensu. Ogon zaczął machać psem! My mamy publikować w najlepszych pismach nadających się do opublikowania naszych badań, a nie tam, gdzie minister uzna za stosowne.

 

2. Mam wrażenie, że obecne plany parametryzacyjne to próba ręcznego sterowania nauką wedle pomysłu jednego czy drugiego urzędnika. Warto pamiętać, że prędzej (miejmy nadzieję) czy poźniej, zasady parametryzacji się zmienią. Mam nadzieję, że szkody, które zapowiadane zmiany dokonają, nie będą drastyczne.

 

3. Po raz kolejny piszę, że w nauce polskiej umiera interdyscyplinarność. I nie jest to wcale piękna śmierć. Wszyscy ci, którzy znajdują się w mainstreamie swych dyscyplin, będą zachwyceni nowymi zasadami. To czystość dyscyplinarna będzie decydować o jakości badań, dokładnie odwrotnie niż w świecie, którym warto się przejmować. Nigdy nie słyszałem, by badacz amerykański czy brytyjski martwił się o to, czy publikuje 'w dyscyplinie’. Nauka polska jak zwykle toruje nowe drogi – tym razem wprost do XIX wieku.

 

4. To, co mnie (i pewnie innych) przeraża w nowych doniesieniach, to to, że ci którzy jeszcze rok temu byli świetnymi badaczami, bardzo przydatnymi dla uczelni, z dnia na dzień mogą się znaleźć na aucie. Z dnia na dzień minister Gowin dokona rewolucji w polskiej nauce. I nie, nie będzie to rewolucja 'projakościowa’, jak to przekonywali dyscyplinarni mainstreamowcy. Nie, 'konstutucja nauki’ spowoduje, że tym, którzy świetnie sobie radzą żonglując dyscyplinami w przestrzeni pomiędzy nimi, mówimy, że są do bani. A nas jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać.

 

Konstytucja nauki wywraca naukę polską do góry nogami. Moim zdaniem, sądząc po tym, co wiemy dzisiaj, to tylko zła zmiana.

Co to będzie, co to będzie?

Chciałem zacząć ten wpis od kilku przekleństw….Sprawdziłem bowiem przynależność dyscyplinarną czasopism, w których opublikowałem ostatnie kilka artykułów. Okazało się, że wszystkie są z innych dyscyplin. I jasny szlag mnie trafił. Od ładnych parę lat robię to samo, publikuję w czasopismach, które wydają mi się stosowne do tego, co robię. Teraz okazuje się, że publikuję w kilku dyscyplinach (jedna z nich nie występuje w nauce polskiej) na raz, co więcej, dyscypliny, w których publikuję powtarzają się z rzadka. Żeby było jeszcze śmieszniej, żadne z czasopism, w których ostatnio publikowałem, nie zostało przyporządkowane do dyscypliny, w której pracuję (w sensie – dyscypliny mojej habilitacji etc.).

 

I tu chciałbym zauważyć co następuje. Noż, do jasnej cholery, to nie ja jestem problemem, tylko ta debilna parametryzacja, którą nam szykują.



Ocena z mainstreamu

Jeszcze jeden post z tweetu prof. Jaskułowskiego. Tym razem Profesor wskazuje na uzależnienie oceny parametrycznej uczelni od wysokości zdobytych grantów. Sam pomysł nie jest oczywiście nowy. Wielokrotnie brałem udział w dyskusjach na ten temat, które wskazywały na takie rozwiązanie w Wielkiej Brytanii. Mnie jednak uderza co innego.  Otóż moim zdaniem mechanistyczna parametryzacja fundowana nam od lat przez MNiSW weszła na nowy poziom absurdu. 

 

Nie ma bowiem żadnego sensu, by punktować wysokość uzyskanych grantów nie uwzględniając kontekstu dyscyplinarnego. Nawet zakładając, że można porównywać fundusze na postdoka w różnych dyscyplinach (co wskazano na Twitterze), to jednak w każdym  porównywaniu filozofowie muszą przegrać z fizykami i farmakologami, bo taka jest 'natura rzeczy’.I nie przekonuje mnie to, że nie ma bezpośrednich porównań między dyscyplinami. Granty w filozofii to zupełnie co innego niż granty w medycynie. I przeciętny projekt w medycynie musi kosztować więcej niż w filozofii (a jeśli nie kosztuje, to powinniśmy się bardzo bać o stan polskiej medycyny badawczej).

 

Ale mam też parę uwag co do sensowności oceniania wysokości funduszy na granty. Nie podoba mi się to i to nie podoba bardzo. Na Twitterze napisano również, że

 

prestiżowe nie są granty, ale odkrycia naukowe.

 

I moim zdaniem warto o tym pamiętać. Jakiś czas temu przeczytałem, że w medycynie najlepsze artykuły nie mają podziękowań dla fundacji finansujących badania. Nie wiem, czy to prawda, wiem jednak, że nie wszystkie granty kończą się epokowymi, a nawet zwykłymi odkryciami. Co więc oceniamy? Umiejętność pisania grantów? Umiejętność wpisywania się w mainstream metodologiczny i modę badawczą? Mam duże wątpliwości co do tego, czy te umiejętności warto oceniać i czy powinny być przedmiotem parametryzacji.

 

PS. Kilka dni temu znajomy prawnik odradził mi napisania postu. Taki mamy klimat.

 

Jeszcze nowsze Ateny?

Tu linka do tweetu prof. Jaskułowskiego, który zwraca uwagę, że w wypadku interdyscyplinarności, określać będziemy czas poświęcony na zajmowanie się posczególnymi dyscyplinami. I tak, czytamy w cytowanym dokumencie, zależnie od tego, ile czasu badacz poświeca na, na przykład, nauki chemiczne, w takim wymiarze będzie w tychże naukach oceniany. Gdy to przeczytałem, nie dość, że wypadła mi szczęka, to na dodatek uciekła i nie chciała wrócić na miejsce.

 

1. Wielokrotnie już mówiono, że nowa ustawa niszczy interdyscyplinarność. Jednak okazuje się, że niszczenie interdyscyplinarności idzie dalej niż myślałem. Okazuje się bowiem, że interdyscyplinarność dla ministerstwa to działanie w różnych dyscyplinach, a nie prowadzenie badań, które usytuowane są na przecięciu różnych nauk. W polskiej nauce nie ma badań interdyscyplinarnych, i tyle.

 

2. Nowe umocowanie prawne zakłada również, że poszczególne dyscypliny to rozłączne zbiory działań, przez które przechodzi badacz. Czystość dyscyplinarna z postępowań habilitacyjnych idzie na wyższy poziom.

 

3. I wreszcie, skoro „Dyscyplina, jaka jest, każdy widzi”, to każdy badacz bez większych problemów będzie potrafił określić, jaką część swych działań poświęcił na każdą dyscyplinę.

 

Jednak w dokumencie cytowanym przez prof. Jaskułowskiego mamy sprawy dość proste. 80 proc na chemię, a 20 na przykład na fizykę. Jednak co jeśli, taki badacz 34 proc. poświęcił na chemie, 42 proc. na fizykę, a pozostałem 24 na medycynę? Ba, ja to bym sugerował, żebyśmy wszyscy podawali wymiary do drugiego miejsca po przecinku. 34,13 na chemię, 41,25 na fizykę, a na medcynę 24,62. Wtedy już będzie naprawdę proste.

 

Sugerowałbym też współpracę Ministerstwa Nauki z producentami zegarów szzachowych. Stworzenie zegara aktywności dyscyplinarnej (ZAD) będzie kluczowe dla nauki. Każdy świeżo upieczony doktor będzie otrzymywał taki zegar i bedzie w niego walił niezwłocznie po zakończeniu prac w dyscyplinie A i rozpoczęciu działań w dyscyplinie B. Modele premium, będą pozwalały na pomiary nawet 3 dyscyplin! Działanie w czterech dyscyplinach będzie zabronione prawem. Pięć dyscyplin będzie zagrożone karą więzienia.

 

Powstanie specjalny urząd nadzoru dyscyplinarnego (Dyscyplina: Urząd Postępowania Akademickiego – DUPA), który będzie przestrzegał a. dokładności pomaru dyscyplinarnego b.  zakazu czterodyscyplinarności. Wobec każdego badacza podejrzanego o czytanie artykułów z dyscypliny czwartej zostanie wszczęte postępowanie dyscyplinarne.

 

I na koniec. To, co przeczytałem o dyscyplinach, jest tak głupie, że z trudem pisałem poważny post. Reifikacja i preskryptywizm dyscyplinarny posunięty jest do granic absurdu. Zapowiedzi min. Gowina o tym, że polska nauka zastosuje światowe rozumienie dyscyplin, nie okazały się nawet aspiracjami. To nawet nie był błysk w ministerialnym oku. Na naszych oczach dorzynana jest, a co, powiem sobie, wataha interdyscyplinarna. A polska nauka cofa się do XIX w.

 

In recenzent we trust?

Już jakiś czas temu dostałem list, w którym mój korespondent opisuje swoje przygody habilitacyjne. Będę pisał o nich z czasem. Dzisiaj o tym, co przeczytałem o recenzentach. Oto (nieco zredagowany) fragment listu:

jedna z osób (profesor) miała wkład dużo mniejszy od mojego. Zasadniczo równy wkładowi postdoka z prowincjonalnego niemieckiego uniwerka. Czułem lekkie zażenowanie, że recenzuje mnie taka osoba.

 

Niejednokrotnie pisałem o recenzentach źle dobranych, niekompetentnych, ale chyba nigdy nie spojrzałem na to z punktu widzenia habilitanta. No i mamy tutaj taką perspektywę.

 

Muszę powiedzieć, że długo się zastanawiałem, co napisać. Instynktownie zgadzam się z habilitantem. Czy można traktować poważnie postępowanie, w którym ocenia nas osoba z dorobkiem, który budzi zażenowanie? Mam z tym problem. Jednak sprawy są przecież bardziej złożone. Nie chcę bowiem wyrzucić wszystkich 'leśnych dziadków’, tylko dlatego, że uprawiali naukę w czasach, kiedy standardy dorobku były z innej planety.

 

Co z tym zrobić? Nie wiem. Znam profesorów, których dorobek przy dzisiejszych standardach jest żenujący. Jednak ja bym powieerzył im recenzowanie habilitacji. Z drugiej strony, myślę, że habilitant ma prawo mieć zaufanie do recenzenta i tego, że, na przykład, recenzent przekroczył barierę publikowania w dobrych międzynarodowych czasopismach. Habilitant nie powinien być zażenowany recezentem swego postępowania.

 

No i mamy pat.