Akademickie miareczkowanie

Dzisiaj post nieco lżejszy, ale chyba jednak poważny. Oto link do tweeta z fragmentem zabawnego przemówienia Carol Greider, laureatki nagorda Nobla z fizjologii/medycyny. Greider mówi o tym, że w dniu, kiedy została poinformowana o tym, że przyznano jej Nobla, jej wniosek grantowy, dotyczący również badań nad telomerami, został tego samego odrzucony przez NIH. Smaczkiem tego odrzucenia jest to, że komitet grantowy wiedział już o przyznaniu Nobla, uznał jednak nadal, że jej wyniki są zbyt wstępne. Noblistka dodaje, że nawet nagroda Nobla nie jest gwarancją, że ktoś nie powie ci, że i tak nie masz pojęcia o tym, co robisz.

 

Mnie jednak uderzyło co innego. Otóż zastanawiam się nad przyznawaniem grantów. Zastanawiam się na przykład nad tym, za co i po co przyznajemy granty i czy przyznający je eksperci dokonują refleksji nad swoimi uprzedzeniami czy preferencjami. Ba, prof. Śliwerski idzie nawet dalej, gdy tweetuje o ustawkach psychologów, żeby przepchnąć każde badziewie (pisał tu o grancie dla prof. Bilewicza). I choć ja wolę nie mówić o spisku psychologów przeciwko pedagogom i innym, przypominam sobie szeroko podawany tweet jednego z bardzo znanych brytyjskich psychologów, Richarda Bentalla, który napisał, że całościowy czas poświęcony tylko na pisanie grantów to dobrze ponad rok. Grantu nie dostał, bo wychodzi znacznie poza mainstream psychologiczny. 

 

Nie mam dobrego rozwiązania na granty. Jednak chciałbym, żebyśmy pamiętali, że modny na temat, nasze preferencje, 'mainstream’ nie są dobrymi doradcami, który wniosek powinien zostać finansowany, a który nie.

 

Na koniec wkleję innego tweeta, który zyskał dużą popularność niedawno:

 

Indiana Jones in 2018

  • finds the Ark of the Covenant
  • returns mystical stone
  • successfully finds Holy Grail

 

REF 2021 panel: „So Dr Jones, please could you evidence the reach and significance of your research impact”

 

I gdy czytam ten zabawny tweet, który niebezpiecznie przypomina rzeczywistość, coraz bardziej myślę, że my już zupełnie nie wiemy, co robimy. I chociaż jeszcze pamietamy o prawie Goodharta, nie pamietamy, do czego ono służy. A jeśli pamiętamy, to jesteśmy przekonani, że nas na pewno nie dotyczy.



Młot na doktorantkę

W najnowszym numerze Forum Akademckiego ukazał się kolejny artykuł red. Wrońskiego. Chciałbym skomentować pierwszą jego część. 

 

Otóż pisze prof. Wroński o tym, że na plagiacie przyłapano doktorantkę. Co więcej, rzecznik dyscyplinarny, niczym Zorro, nie czekał ani chwili i już dzień po wszczęciu postępowania wezwał doktorantkę na dywanik i przesłuchał. Równie szybko doktorantkę ukarano, skreślono i aż jestem zdumiony, że nie wybatożono. Sprawiedliwość okazała się rychliwa i skuteczna. A mnie szlag jasny trafił.

 

A  szlag mnie trafił nie dlatego, że ukarano plagiatorkę – ona na to zasługiwała. Szlag mnie trafił, bo co rusz czytam w rubryce Wrońskiego o tym, jak uczelnie ociągają się z postępowaniami dyscyplinarnymi i wymierzaniem kary za plagiaty. Jest jednak jedna ważna różnica między omawianym wyżej postępowaniem a tymi innymi. Otóż tutaj mamy do czynienia z doktorantką, z akademickim nikim, którego ukaranie nie narusza żadnych układów, układzików, ani innych akademickich 'szarych sieci’. Ukaranie doktorantki jest łatwe, a uczelnia sama sobie przyzna order za standardy, którym hołduje.

 

A już w następnej części artykułu autor pisze:

 

Instytuty PAN są dość hermetyczne, a środowisko naukowe niechętnie „pierze brudy” na oczach opinii publicznej. Bez jawności tych spraw nie ma publicznej kontroli, stad sprawy bywają „niedoprane”. 

 

I gdy czytam to, to nie mam wątpliwości, że doktorantkę należało ukarać. Jednak zastanawiam się, czy rzeczywiście należało ją pozbawić możliwości robienia doktoratu. Zastanawiam się również, czy  jej plagiat wynikł z środowiskowego przyzwolenia na nieuczciwość. Chciałbym na przykład, by rzecznik dyscyplinarny zbadał, czy plagiat doktorantki był wyłącznie jej pomysłem i nie wynikł ze środowiska, w jakim była. I czy po prostu ta doktorantka po prostu miała pecha. A jak się już okazało, że miała pecha, to się wszyscy wokół unieśli moralnie oraz stosownie oburzyli.

 

A doktorankta? Doktorantka jest na samym końcu akademickiego łańcucha żywieniowego. Ją, powiedzmy oględniej, da się wypluć z łatwością i rozmachem.

 

Parametryzacja wyimaginowana

Z braku czasu nie zaglądałem przez ostatnich kilka dni do komentarzy, więc nie wiem, czy o tym już było. Jednak z kronikarskiego obowiązku donoszę o nowym wpisie prof. Kulczyckiego na temat określania się dyscyplinarnego na potrzeby parametryzacji.

 

Kulczycki pisze:

 

…reprezentowanie dziedzin i dyscyplin przez pracowników prowadzących działalność naukową w ewaluowanym podmiocie jest tak kluczowe dla władz uczelni instytutów. Oczywiście reprezentujemy dziedziny i dyscypliny według nowego podziału obowiązującego od 1 października 2018 r.

 

O tym, jak głupie jest zapisywanie się do dyscyplin, pisałem kilkukrotnie. O tym, że nowa ustawa idzie w kierunku przeciwpołożnym do tego, w którym podąża nauka światowa, również. Na naszych oczach umiera interdyscyplinarność w nauce polskiej.

 

W mojej uczelni trwa już dyskusja na temat tego, co robić. Na szczęście nikt nie uważa, że my coś reprezentujemy, czy też że zapisywanie się do dyscyplin odzwierciedla jakąkolwiek rzeczywistość naukową, badawczą czy jeszcze jakąś inną.

 

Dyskusja idzie w dwóch kierunkach. Po pierwsze zapisujemy się do dyscypliny naszych stopni. Zaletą tego rozwiązania jest jego prostota. Po drugie, zapisujemy się tam, gdzie powie nam uczelnia. A zatem to mądrzy stratedzy uczelniani zadecydują, gdzie powinniśmy się zapisać, a zrobią to tak, żeby uczelni przyniosło to najwięcej zysku. Zalętą tego rozwiązania jest jego dopasowanie dopotrzeb uczelni. Mówiąc szczerze, nie mam bardzo wyrobionego  zdania, która z opcji jest lepsza. To, co jednak jest najważniejsze dla mnie, to zrozumienie, że zapisy dyscyplinarne są działalnością z pogranicza creative writing. 

 

I tu chciałbym się podzielić wnioskiem najważniejszym. Otóż nowa ustawa osiągnęła to, czego jeszcze nie osiągnięto chyba w polskiej parametryzacji. A mianowicie, podstawą oceny parametrycznej będzie rzeczywistość w całości wyimiganowana (to ostatnio popularne słowo). Można jednak dzięki temu uznać, że wprowadzono do parametryzacji nowy wymiar.  Bowiem do tej pory oceniano nasze publikacje i działalność naukową (z wieloma zastrzeżeniami, można uznać, że oceniano jakąś rzeczywistość instytucjonalną). Teraz jednak oceniać będziemy również zdolności władz uczelni do tworzenia literatury, może nie od razu pięknej, jednak prawie na pewno nie literatury faktu.

 

I tak to przyszłe pokolenia będą studiowały polską literaturę niepiękną, choć z pewnością należącą do fikcji literackiej.

 

Dna nie ma

Oto niedawne postępowanie profesorskie, na które zwrócono uwagę na Twitterze. Przynajmniej dwe recenzje w tym postępowaniu przejdą do historii nauki polskiej; przez dziesięciolecia będziemy mówić o tym postępowaniu jako o tym, które wyznaczyło nowe otchłanie nauki polskiej.

 

Otóż prof. Wróbel z Uniwersytetu Warszawkiego pisze:

 

Pracę ściśle naukową Andrzeja Zybertowicza oceniam krytycznie, jego działalność organizacyjna i dydaktyczną więcej niż pozytywnie. Osobiście uważam, że raz wyzwolona wola stania się profesorem jest nie do zatzymania. Jeśli Andrzej Zybertowicz uznał, że są powody, aby przyznać mu profesrurę, to zapewne tak jest.

 

Z kolei prof. Król z tej samej uczelni pisze:

 

Opinia moja jest wyjątkowo krótka, ponieważ przedstawione do oceny prace naukowe są nieliczne, a ich konkluzje na tyle nie dopracowane, że trudno o polemikę. Jednak prace te są.

 

A zatem pierwszy recenzent pisze to tym, że nie dorobek, lecz chęć szczera zrobi z ciebie belwedera, drugi recenzent pisze recenzje egzystencjalną – dorobek jest. Oczywiście dopuszczam możliwość, że recenzenci postanowili być w swych konkluzjach ironiczni, chcieli puścić oko do czytelnika. Tak mogło być, jeśli jednak tak było, to ja bym proponował, żeby swoją ironią recenzenci puknęli się w łeb. Recenzje awansowe nie są od tego, żeby w nich dodatkowe przesłania przesyłać.

 

Za każdym razem, gdy czytam tego typu recenzje, zastanawiam się nad tym, czy osiągnięto już dno. I gdy czytałem te dwie recenzje, doznałem olśnienia. Otóż pytanie, które zadawałem, było z gruntu bez sensu. Bowiem te recenzje pokazują, że żadnego dna nie ma. Są tylko poziomy bezednia, otchłani, w której znajduje się, jak się okazuje, również polska socjologia.