Młodzi, prestiżowi i wybitni

Przesłano mi odpowiedzi (linka i druga linka Akademii Młodych Uczonych PAN w sprawie tego, jak MNiSW określa wybitność młodych uczonych.

 

No i jak czytam sobie to, co napisało ministerstwo oraz młodzi akademicy, to zastanawiam się, kim jest wybitny uczony. I muszę powiedzieć, że nie do końca potrafię zdefiniować takiego uczonego. Jestem jednak dość pewien, że określanie wybitności na podstawie sumarycznego IF czy też liczby cytowań, jest nieporozumieniem. Znam wiele osób, z bardzo wysokimi wskaźnikami numerycznymi, które wybitne nie są, ba, bardzo daleko im do wybitności!

 

Czy z kolei, na co zwracają młodzi i świetni, o wybitności mówi nam coś prestiż wydawcy, prestiż konkursu czy prestiż projektu? Tez bym powiedział, że nie. Pomysł, że o wybitności świadczy prestiż ośrodka naukowego, jest już zwyczajnie głupi.

 

Problemów jest jeszcze więcej, gdy weźmiemy pod uwagę to, że wybitność profesora jest (i musi być) różna od wybitności doktoranta. A na pytanie, kim jest wybitny doktorant, jeszcze bardziej nie potafię odpowiedzieć. Czy to ktoś, kto ma 'wybitny potencjał’ czy może tylko wyróżnia się na tle innych doktorantów? Nie wiem. Co więcej, mam wrażenie, że różne dyscypliny mają różne podejście do wybitności i kryteria dla wybitnego matematyka będą inne od kryteriów wyłaniania wybitnego filologa.

 

Swoją drogą, zacząłem się zastanawiać, czy raz nadana wybitność zostaje z delikwentem na zawsze. Czy też młody i wybitny, z czasem staje sie i niemłodym, i niewybitnym.

 

Wiem jednak jedno. Pomysł, by zlikwidować recenzje (oceny eksperckie) w ocenie wybitności (czymkolwiek ona jest), jest jednym z głupiszych pomysłów ministerstwa. Wybitny uczony to taki, którego środowisko ocenia jako wybitnego. Środowisko, a nie ministerialny urzędnik.

 

 

 

Nauka pod specjalnym nadzorem

Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że brytyjski doktorant został skazany na dożywocie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Oczywiście wiem tyle, co napisano w mediach (a pisano również w Polsce), nie chcę się więc wypowiadać na temat sprawy. Wydaje mi się jednak, że wiadomościach nie zadano jednego kluczowego pytania. 

 

Gdzie do cholery był promotor? Mamy bowiem brytyjskiego doktoranta, którego doktorat dotyczy spraw, powiedzmy, wrażliwych, a według niektórych doniesień, bardzo wrażliwych. I teraz tenże doktorant jedzie do niedemokratycznego kraju, w którym tzw. 'due process’ (nie znalazłem polskiego odpowiednika), mówiąc oględnie, szwankuje. Jednak tenże doktorant tak po prostu jedzie sobie, robi sobie badania jakby nigdy nic. Nie znam się za bardzo na studiach o bezpieczeństwie, wydawałoby mi sie, że to nie jest najlepszy pomysł. I gdybym ja był promotorem, to zaprosiłbym doktoranta do stuknięcia się w łeb.

 

I mam trzy refleksje dnia. Pierwsza: świat wcale nie jest taki przyjazny, jak nam, w Europie, się wydaje. I w większości krajów, młynarz, który mówi do cesarza: Są jeszcze sądy w Berlinie, dostałby baty. Gdyby miał dużo szczęścia.

 

Druga: uprawianie nauki wcale nie jest zawsze łatwe, proste i przyjemne. Co więcej, wcale nie jest uznawane za pozytywne lub chociaż neutralne. Warto przypomnieć choćby szykany wobec gender studies na Węgrzech (a i próby tegoż w Polsce, choćby w Szczecinie) czy proces wytoczony prof. Bilewiczowi. O pewnym historyku polskiego pochodzenia z Princeton to się boję pisać z nazwiska, bo zaraz się zlecą masy, które będą chciały dać odpór.

 

Trzecia: nauka była, jest i zawsze będzie polityczna. To jest nieuniknione. Od nas zależy, co z tym robimy. Dzisiaj jeszcze możemy o tym spokojnie porozmawiać. Co będzie jutro?

Asymetrie zobowiązują

Oto linkowany w dyskusji wpis doktoranta, który został zatakowany przez profesora. Goszczący po raz drugi na tym blogu profesor „czasem trzeba dać po ryju” Żerko zacytował (we wpisie doktoranta tweet w zrzucie z ekranu) wypowiedź doktoranta stwierdzając, że jest donosicielem.

 

Co zrobił doktorant? Zaprotestował przeciwko publicznemu zachowaniu innego profesora. To, czy doktorant ma rację czy nie (a nie jestem w pełni przekonany, że ma – nie na każde żenujące zadęcie retoryczne należy od razu reagować postępowaniem dyscyplinarnym), nie ma, moim zdaniem, większego znaczenia. Uważam bowiem, że nazywanie kogoś, kto oświadcza, że dba o standardy etyczne w nauce, donosicielem jest dość obrzydliwe. Uważam też, że rzucanie inwektywami profesorom nie uchodzi, a szczególnie nie uchodzi robienie tego wobec doktoranta. Dla mnie to zachowanie typu: zdarzyła się gratka, pijanego pobić dziadka.

 

Wzburza mnie oskarżenie o donosicielstwo, bo jakże łatwo rozszerzyć je o zgłaszanie plagiatów i innych, znacznie poważniejszych przewinień akademickich. Kto wie, ile osób zatrzyma się przeciw takim zgłoszeniom, bo przecież nik nie chce być okrzyknięty donosicielem. Co więcej, takie oskarżenie jedynie wspiera opiszałość komisji etycznych i innych władz w ściganiu choćby właśnie plagiatów. No przecież to wszystko można przecież uznawać za donosicielstwo. To co tu badać i dyscyplinować?

 

To kolejny wpis dotyczący publicznych zachowań profesorów, powtórzę więc to, co już pisałem wcześniej. Otóż nadal uważam, że profesura, jak szlachectwo, zobowiązuje. I wydaje mi się, że każde użycie inwektyw w debacie publicznej podważa nas wszystkich. No przecież, do ciężkiej cholery, nawet Żerko jest w stanie uprzejmie dopiec doktorantowi tak, że mu w pięty pójdzie. I nazywanie p. Krawczyka donosicielem, ze wszyskimi politycznymi konotacjami tego słowa, pokazuje tylko, jak nisko upada nauka.