O ułudzie bibliometrii i naukowych brylantach

Ostatnio nie mam czasu na wiele, więc zapuściłem się w blogowaniu. Jednak gdy zobaczyłem, że pod ostatnim wpisie jest już ponad 700 komentarzy, postanowiłem nadrobić zaległości. Przede wszystkim dziękuję za korespondencję, która może nie na co dzień, ale jednak przybywa. Smaczków w niej było kilka, ale skonstatowałem, nie mogę się zdecydować, czy z radością czy z rozczarowaniem, wszystkie zostały zapodane w dyskusji. Ale trzy tematy zostały.

1. Po pierwsze chciałbym zwrócić uwagę na wywiad Forum Akademickiego z prof. Kulczyckim. Wywiad dobry, jednak stwierdzenie, że nikt nie wymyślił niczego lepsze do zarządzania nauką za pomocą bibliometrii, jest co najmniej dyskusyjne (co również wskazano na Twitterze).

Starczy choćby popatrzeć na parametryzację brytyjską, która nigdy nie była 'metryczna’, a która nadal daje rezultaty w postaci nauki, do której nauka polska ma jeszcze daleko, a może i nawet dalej.  Co więcej, w dyskusji podkreślano, że brytyjskie uniwersytety odchodzą o 'pomiarów’ jakości zarówno ludzi, jak i instytucji.  Indeks Hirscha wcale nie jest świetną metodą oceny i chciałbym usłyszeć od prof. Kulczyckiego chociaż kilka słów na ten  temat. Jestem bowiem przekonany, ze on zna doskonale wady Hirscha, jednak przedstawia te miarę w wywiadzie tak, jakby dawała wyniki, które jasno i rzetelnie opisują rzeczywistość. Tak nie jest.

2. Zwracam uwagę na artykuł w serii o nieuczciwości akademickiej prof. Wrońskiego. Dopóki nauce polskiej energiczniej ściga się ofiarę niż plagiatora/kę, to właściwie nie ma o czym gadać.

3. Polecam też watek na forum DNU. Po raz kolejny mamy dziennikarza, który bezkrytycznie  mówi o wybitnych osiągnięciach naukowych wszystkich tych, którzy nie uzyskali habilitacji.

Cieszę się, że dziennikarze zajmują się stanem rzetelności w nauce polskiej, jednak warto czasem wziąć głęboki oddech i się zastanowić. Ja nadal nie widziałem uwalonej dobrej habilitacji, odwrotnych sytuacji widziałem z kolei wiele. Jestem również pewien, że zdarzają się habilitacje, które u jednych recenzentów przechodzą, choć u innych nie przeszłyby, podobnie z radami wydziału. Jednak z tego nadal nie wynika, ze wyrzucamy perły badawcze, które na harwardach, jejlach i berklejach byłyby podstawą wybitnych profesur, a w oxbridżu co rusz nowy 'regius professor’ byłby mianowany. Tylko my nie doceniamy tych diamentów. A mnie szlag  trafia, jak czytam te banialuki.

Przy okazji wracam jednak do tego, że nadal uważam (jak to pisałem już ze 2-3 lata temu), że posiedzenia komisji, szczególnie, jeśli jest na nich habilitant, powinny być rutynowo nagrywane. Nagrania powinny być udostępniane zainteresowanym. A jeśli jakiś wybitny profesor na nagraniu pieprzy jak potłuczony, to niech się za to sam wstydzi. Nagrywanie dyskusji awansowych jest w naszym wspólnym interesie, bo w naszym wspólnym interesie leży to, by  postępowania awansowe były przejrzyste i wiarygodne!

Przy okazji tegoż dziennikarstwa,  donoszę, że niedawno napisał o 'pseudohabilitacjach’ również prof. Śliwerski. Cytuje w poście on z listu innego koryfeusza pedagogiki polskiej, który napisał do jednej z habilitantek, która pojawiała się już nie raz na tym blogu. Otóż prof. Nalaskowski napisał:

Koleżanko! Kimże Pani jest, że miałaby się przeciwko Pani sprzysiąc cała polska pedagogika!? Na czym ta Pani wielkość, nie do strawienia przez innych, polega? Nienawidzą Pani za Nobla czy wykłady na Harvardzie? Rozpętana akcja pokazuje przede wszystkim u Pani absolutny, patologiczny brak pokory. Sama siebie osądza Pani najwyżej i bezkrytycznie. Wszyscy są głupi, bo się na mnie nie poznali.

Muszę powiedzieć, że czytam takie słowa i wraca do mnie wyrażenie noblesse oblige. Pan Profesor nie skorzystał z okazji, żeby się nie odzywać.

4. I na koniec drugi cytat z innego wpisu prof. Śliwerskiego. Pedagog odnosi się do sprawy dr. Zybertowicza. Pisze o sprawie tak:

Dla mnie nie ulega wątpliwości, że gdyby nie jego (Zybertowicza) zaangażowanie w kontrrewolucję polityczna PiS, nie byłoby problemu z rzetelnym odczytaniem jego osiągnięć naukowych. Całe szczęście, że Aleksander Nalaskowski jest już od dawna profesorem tytularnym, bo gdyby ubiegał się o prrofesurę dzisiaj zapewne zostałby potraktowany podobnie jak toruński socjolog.

I ja mam pytanie. Jeśli tak wpływowy uczony jak prof. Śliwerski, uważa, że Zybertowiczowi nie nadano stopnia z powodów politycznych, to czemu nie protestuje, z hukiem nie ustępuje z CK, nie donosi do prokuratury?! Bo ja sam będę sprzyjał sprawie, jeśli okaże się, że Zybertowicz profesorem zostać powinien, ale PO-recenzenci go uwalili. To byłby skandal.

Ale jeśli prof. Śliwerski tak sobie tylko pieprzy (nie pierwszy raz), bo mu pasuje do tego, by uzasadnić swój  brak  dorobku międzynarodowego, to ja bardzo proszę, niech Pan pieprzyć przestanie. I się Pan zastanów, co Pan mówi, Panie Profesorze. Nauka polska jest w rozsypce, więc dokładanie jej pałką polityczną jest wyjątkowo nieodpowiedzialne, szczególnie gdy robi to ktoś tak wpływowy jak Pan.  A robienie tego w czasach, gdy nauka musi się bronić i to czasem zajadle przeciwko sferze politycznej, jest nie tylko nieodpowiedzialne, jest to również wyjątkowo głupie.

Bezpieczny prof. Pstrowski z Europy wschodniej

Chcę dzisiaj zwrócić uwagę na dwa niedawne posty na blogach, które czytam.

Pierwszy to post prof. Galasińskiego pod znamiennym tytułem Tam są smoki. Galasiński pisze o Europie wschodniej i swoim doświadczeniu wschodniego Europejczyka w Wielkiej Brytanii. Wydaje się, że nie pisze on niczego nowego, jednak pokazuje, jak szkodliwe są z jednej strony nasze przekonania o 'Zachodzie’, jak i ich przekonania o miejscu gdzie może nie ma smoków, ale są niedźwiedzie polarne. A dzisiejsza romantyzacja Europy wschodniej na zachodniej lewicy jest bardzo podobna do naszych wyobrażeń o zachodzie Europy, gdzie wszyscy się na ulicy uśmiechaja.

To, co mnie uderzyło w tym poście, to jak dalece ja się czuję Wschodnioeuroejczykiem, gdy jadę „na Zachód”.  Jest gdzieś we mnie ten wschodnioeuropejski kompleks, o którym wolę tu nie pisać.

I gdy się zastanawiałem nad tym, czy kiedyś zrzucimy nasze wschodnioeuropejskie kompleksy, odpowiedź (negatywną)  przyniósł  prof. Jaskułowski w swoim komentarzu  na temat intensyfikacji pracy naukowej, która zredukowana zostaje do efektu. Publikować trzeba coraz więcej, najlepiej coraz szybciej. Nasza wartość coraz częściej  ogranicza się do ostatniej oceny okresowej.

W ostatnich kilku tygodniach napisało do mnie kilka osób z pewnego prywatnego polskiego uniwersytetu. To listy pełne goryczy wobec uczelni, w której coraz bardziej strach pracować. Bo przecież publikować trzeba ciągle i ciągle i ciągle. „Publish or perish” coraz bardziej staje się „Publikuj albo spadaj”, bo przejmujemy coraz bardziej 'amerykańskie’ reguły gry, ani ich do końca nie rozumiejąc, ani nie zastanawiając się nad ich konsekwencjami.  Perspektywa Uniwersytetu w Gandawie (tu jeszcze jeden post z blogu lingwisty)  wydaje się być z innego świata. Bo przecież my musimy punktować.

Nie ma czasu na namysł, nie ma czasu na czas. Coraz bardziej myślimy w kategoriach publikowalności, jak zauważa Jaskułowski, co z kolei zachęca do pisania bezpiecznego. Już jakiś czas temu napisano do mnie o szablonie artykułu, który wypełniają młodzi badacze skupieni wokół bardzo skutecznego profesora, który nie ma czasu na porady. Przecież lepiej po prostu wstawić trzy zdania tu, dwa tu, a osiem do konkluzji. To nie jest już publikowanie, to jest taśmociąg publikacyjny, znany pod wdzięczną nazwą publikacyjnej sraczki.

Na koniec dodam, że na niedawno na Twitterze pojawił się tweet psychologa, który zrezygnował z pracy. On nie chce już pracować na uniwersytecie. Zastanawiam się, ilu z nas podąży za nim.