Tańczący z systemem

Od jakiegoś czasu obserwuję, że coraz więcej młodych, średnich a i starszych pracowników nauki publikuje na świecie i to w dobrych i bardzo dobrych czasopismach. Oczywiście w niektórych dyscyplinach tak było „zawsze”, ale w niektórych to coś nowego, wręcz diametralna różnica wobec niedawnej jeszcze przeszłości.

I tu naszła mnie refleksja.  Trudno zakładać, że ćwierć, a może i pół dyscypliny nagle zmądrzało i dojrzało do tego, by zacząć w tymże świecie publikować. Dokonało się olśnienie masowe. Raczej należy przyjąć, że zmieniły się priorytety i praktyki publikacyjne. Ktoś stwierdził, że dobrze jest publikować międzynarodowo, no to ludzie zaczęli międzynarodowo publikować. Części się to nie udało, oczywiście, ale okazuje się, że znacznej części tak.

Jeśli mam rację, to z tego wynika kilka rzeczy. Po pierwsze, należy się zastanowić nad tym, dlaczego ci, który nadal publikują w województwie rzeczywiście nie potrafią inaczej czy może nadal nikt od nich niczego innego nie oczekuje. Po drugie, należy inaczej popatrzeć na naukę polską. A zatem wcale nie jako zaścianek zaścianka, ale jako system, który stwarza pewne oczekiwania, a ludzie w tym systemie je spełniają. Po trzecie, wszelkie gadanie o leśnych dziadkach ma dość ograniczony sens. Również dzisiejsi starsi profesorowie są częścią systemu, który od nich wymaga pewnych działań. Ba, niejednokrotnie słyszałem od humanistów, że publikowanie nie po polsku było niemile widziane w czasach słusznie minionych.

Jest w tym miodzie jednak szczypta dziegciu. Szkoda bowiem, że ci wszyscy podążający za systemem nie wykazali się odrobiną inicjatywy i nie stwierdzili, że jednak chcieli być częścią obiegu naukowego. Z pewnością było to nieporównywalnie trudniejsze niż obecnie, ale przecież nie niemożliwe. Trudno też zakładać, że na tych wszystkich publikujących poza wydawnictwem lokalnej uczelni spadały kary dyscyplinarne za to, że ośmielili się po hamerykańsku coś skrobnąć.

I taka to refleksja i jej cztery  podrefleksje mnie naszły. Sumując – wcale nie jest tak tragicznie, jak czasem mówimy, ale znów tak pięknie jak inni mówią, też nie jest. I po stwierdzeniu tej oczywistej oczywistości,  wracam nad jezioro. Z laptopem.

Johns, do cholery, Johns

Na Twitterze znalazłem jeszcze jedną propozycję punktacji wydawnictw. Nie do końca wiem, po co autor z zespołem się namęczył; szansa na to, że MNiSW zmieni teraz swą listę, jest zerowa. No ale skoro się namęczył, to ja rzuciłem okiem. Przyznam szczerze, że jezioro za oknem spowodowało, że nie wczytałem się w 13 stron z uwagą, na którą dokument ten z pewnością zasługuje. Toże jezioro spowodowało również, że nie czytałem dyskusji pod poprzednim wpisem, więc nie wiem, czy już o tym nie pisano.

Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego nie wczytywałem się. Otóż autor, który nie wie, że słynny uniwersytet z Baltimore nazywa się Johns Hopkins University, a nie „John’s Hopkins”, jest dla mnie dość niewiarygodny i szkoda na niego czasu. Zastanawiałem się nawet przez chwilę nad tożsamością Johna, który posiada owego Hopkinsa, ale się poddałem.

Więc jeszcze raz: Mr Hopkins z niewyjaśnionych bliżej powodów miał na imię Johns. Tak, z „s”. I uniwersytet jego imienia również nazywa się Johns Hopkins University. I tak przy okazji – JHUP wcale nie jest najstarszym wydawnictwem uniwersyteckim w USA. Jest najstarszym wydawnictwem uniwersyteckim, które działa bez przerwy („continuously running”) . To jednak dość zasadnicza różnica, a autorom raportu zalecam czytanie ze zrozumieniem.

Zajmijmy się jednak meritum. Szlag mnie jasny trafia, gdy autor podtrzymuje idiotyczny podział na wydawnictwa komercyjne i akademickie. Otóż te drugie są równie komercyjne. Nikt nie wydaje książek, które się nie sprzedadzą, bo wydawnictwo szybko straciłoby prawo bytu. OUP czy CUP nie są subsydiowane przez uniwersytety, których nazwy noszą w swych nazwach po to, by wydawać książki przynoszące straty.

Drugi szlag mnie trafia, gdy autor usiłuje sprzedać ideę obiektywności swoich list. Listy autora są tak samo arbitralne jak lista MNiSW i co najwyżej można sobie pogadać o tym, czy lepiej, że minister dopisuje, czy że autor dokumentu uważa, że wydawnictwo musi wydać 500 książek naukowych i 50 czasopism. Skoro jednak autor tak bardzo lubi cyfrę 5, to proponowałbym 555 książek i 55 czasopism. Będzie jeszcze piękniej.

Nie chce mi się pisać o innych kryteriach, bo są one równie bez sensu. Dlaczego 100 książek? Jakie rankingi akademickie? Dlaczego dziesięciolecia istnienia? To wszystko wynika jedynie z chciejstwa autora i nie ma żadnego powodu, by uznać, że te kryteria są choć z niewielkim stopniu lepsze od przyjętych przez MNiSW. Z całą pewnością też dziesięciolecia istnienia nie gwarantują jakości wydawanych książek.

Postanowiłem jeszcze przyjrzeć się choć jednemu czasopismu za 200 gowinków, która u autora spada na łeb szyję. Padło na Bloomsbury, którego punktacja wywołała na początku roku pewne zaskoczenie (podobnie jak brak 200 pkt. dla Palgrave).

No więc argumenty, że Bloomsbury wydaje Harrego Pottera wskazują po raz kolejny na to, że tego, co pisze autor, nie należy traktować poważnie. Oczywiście Bloomsbury Academic nie wydaje HP.  Nie wiem też, czy wydawnictwo to wydało jakąś dyskutowaną książkę w ciągu ostatnich 5 lat, jestem jednak pewien, że autor też tego nie wie. Zupełnie nie wierzę, że autor (a nawet autor z zespołem) jest w stanie wyrobić sobie zdanie na ten temat.

Szkoda, że autor nie wypowiada się nt Palgrave, uznając, że Elsevierowi czołówka się należy. Jakby nie słyszał, że Elsevier miał (i chyba nadal ma) duże kłopoty wizerunkowe w międzynarodowym środowisku naukowym. Bardzo więc wątpię, by w „rankingach akademickich” zajmował aż tak wysokie miejsce.

I na koniec. Chętnie bym poznał nazwiska członków zespołu prof. dr. hab. Kazimierza Słomczyńskiego. Podpisywanie się „w imieniu zespołu” jest równie żenujące, co pisanie „John’s Hopkins”.

 

Jedną maluczką recenzją tak wiele przybyło

Oto dwie recenzje doktoratów z filozofii: recenzja 1 oraz recenzja 2. Zwrócono mi na nie uwagę, bo są zaskakująco podobne. Zacząłem je czytać od konkluzji i trudno nie ulec wrażeniu, że mamy do czynienia z tym sama recenzją, którą recenzentka przerabia na potrzeby  konkretnego przewodu doktorskiego.

Nie mam do końca wyrobionego zdania na ten temat. Z jednej strony, rozumiem dobrze, że pisanie recenzji nuży, czemu więc nie wspomóc sobie wypracowanym przez siebie wzorem recenzji. Z drugiej strony, powstaje pytanie, czy nie mamy do czynienia z gotowcem, którego recenzentowi nie będzie się chciało zmieniać tylko po to, żeby zasugerować niuanse oceny. Co więcej, recenzent dostaje pieniądze za te recenzje, mógłby się więc choć odrobinę postarać, a przecież recenzent doktoratu to zazwyczaj osoba akademicko doświadczona, dla której napisanie recenzji nie powinno stanowić większego problemu.

Mam coraz większe kłopoty z tą praktyką (czy jest to już proceder?), gdy widzę podobne zdania z treści recenzji. Okazuje się, że treść obu doktoratów rozłożona jest na 2 płaszczyznach, obu doktorantów cechuje wnikliwość filozoficzna, obaj tworzą horyzonty odniesień filozoficznych…. Bardzo trudno uznać, że zbieżności między obiema recenzjami to czysty przypadek, a recenzentka po prostu natrafiła na doktoranckie bliźnięta. Raczej trzeba uznać, że recenzentka napisała jedną recenzję i po niewielkich przeróbkach złożyła ja jako drugą. Moje wrodzone lenistwo nie pozwala mi na to, żeby poszukać innych recenzji Pani Profesor….

Ale być może stosowanie gotowca recenzyjnego ma jedną zaletę. Otóż Pani profesor odkryła wielce ją irytującą praktykę stosowania spójnika „iż”. Jest szansa, że gdyby pisała recenzję od nowa, mógłby jej ten naganny proceder umknąć.