Wolność pieprzenia?

Prof. Śliwerski opublikował list otwarty  prof. Ewy Budzyńskiej w sprawie jej odejścia z Uniwersytetu Śląskiego. List mi się nie podoba, odniesienia do Gestapo i ZMSu uważam za niesmaczne.  No ale Pani Profesor zrezygnowała, a pedagog wszystkich pedagogów się oburza, a nawet dopuścił komentarz pod swym wpisem (nie pamiętam, kiedy ostatni raz pojawia się komentarz na blogu prof. Śliwerskiego). Komentarz (podejrzewam, że dęty), a jakże, od matki trójki dzieci w bardzo tradycyjnej rodzinie. Tak na nawiasem mówiąc, nigdy do końca nie wiem, co to jest ta 'bardzo tradycyjna rodzina’.  Taka, w której mąż napieprza szlauchem żonę? Bo wiadomo, jak się baby nie obije, to jej wątroba gnije….

Wróćmy jednak do Pani Profesor, która, oburzona naganą, uniosła się honorem i z pracy zrezygnowała. Ja mam dwa pytania. Po pierwsze, czy zasługiwała na naganę, po drugie, czy to, co była łaskawa na wykładzie powiedzieć, powinno podpaść pod argument o wolności akademickiej.

Co więc powiedziała Pani Profesor. Oko.press donosi, że między innymi mówiła takie rzeczy:

  • stosowanie antykoncepcji jest „zachowaniem aspołecznym”;
  • „aborcja to morderstwo”, bez względu na przyczynę;
  • stosowanie wkładki domacicznej to aborcja;
  • „normalna rodzina zawsze składa się z mężczyzny i kobiety”;
  • „osoby homoseksualne to coś gorszego”;
  • „ideologia gender” jest jak komunizm;
  • wysyłanie dziecka do żłobka to robienie mu krzywdy.

Moim zdaniem, są to słowa żenujące i dyskwalifikujące Panią Profesor jako profesora. Ręki bym nie uścisnął, ale podejrzewam, że ona mojej też nie. I git.

Czy Pani Profesor ma prawo tak myśleć i mówić? Jest dla mnie oczywiste, że tak. Czy jednak Pani Profesor ma prawo takie rzeczy przekazywać studentom jako wiedzę. Moim zdaniem nie. Moim zdaniem, to, co co mówi Pani Profesor. to nie jest żadna uprawniona 'interpretacja rzeczywistości’, tylko silnie  zideologizowane opinie i należy je traktować jako takie. Mówienie tutaj o jakiejś wolności akademickiej jest kompletnym nieporozumieniem, moim zdaniem.

Czy za te opinie jednak Pani Profesor powinna dostać naganę? Moim zdaniem, nie. Nieporozumieniem jest nagana za to, że ktoś ma jakąś opinię. Ja się fundamentalnie nie zgadzam z takimi opiniami, uważam, je za skandaliczne, jednak p. Budzyńska ma do nich prawo.

To co należało zrobić? Otóż moim zdaniem, uczelnia ma prawo określić podstawowy zbiór wartości, którymi się chce kierować. I na przykład, jedną z takich wartości powinien być bezwarunkowy szacunek dla wszystkich pracowników i studentów. W związku z tym, stwierdzenie, że osoby o orientacji homoseksualnej są 'gorsze’ jest niewypowiadalna na tej uczelni. Nawiasem mówiąc, ciekawy jestem, czy gdyby ktoś chciał powiedzieć, że osoby czarnoskóre są gorsze, czy prof. Śliwerski również broniłby prawa do wolności akademickiej.

I następuje konflikt. Pani Profesor ma prawo do tego, żeby pieprzyć swoje bzdury, ile tylko chce. Ale uczelnia ma również prawo stwierdzić, że jej pieprzenie jest w sprzeczności z wartościami, którymi kieruje się uczelnia. I Pani Profesor ma wybór. Albo przestanie pieprzyć, albo zapraszamy ją do odejścia z pracy. Widzę też scenariusz, że uczelnia może powiedzieć, że docenia wkład naukowy Pani Profesor (gdyby ona zajmowała się np. fizyką) i zostawia ją na uczelni, ale odbiera prawo do nauczania.

I na koniec. Ja nadal nie mogę zrozumieć profesora pedagogiki, który broni słów, które w sposób oczywisty są dyskryminujące. Nie rozumiem tego. Przecież student-gej, który słyszy to, co mówi profesor uniwersytetu, musi się czuć koszmarnie. Może kilka samobójstw gejów po słowach dyskryminujących  by pomogło naczelnemu pedagogowi? Często rozczarowuje mnie to, co pisze profesor pedagogiki. Czasem jednak przechodzi siebie. W tym przypadku też tak było.

 

Obyś w ciekawych czasach żył

Na szybko piszę o kilku mailach, które dostałem  w sprawie poprzedniego postu. Maile wspierające, ale i dodające swoje. Dwie sprawy w szczególności. Po pierwsze, studenci nie mają MS Office, bo ich na to nie stać, a nie wszystkie uczelnie zapewniają dostęp do tych programów. Szczególnie dostęp off-line.

Drugi problem jest ciekawszy. Otóż gdy prorektor UW wypowiedział się krytycznie na temat zajęć on-line, odezwał się Twitterze chyba adiunkt (nie pamiętam już), który zachęcał rektora do tego, by wziął od uwagę, że on ma małe mieszkanie i dwójkę małych dzieci w tymże mieszkaniu. I dzielne prowadzenie zajęć synchronicznych nie wchodzi w rachubę. Nie jestem pewien, czy Pan Prorektor przyjął to do wiadomości.

Z kolei dostałem też dokument jednego z zamkniętych uniwersytetów brytyjskich. Rektor pisze, że oczekiwanie, by pracownicy wzięli się do pracy synchronicznej on-line jest niepoważne. Ludzie są obecnie w domu, często z dziećmi, którymi się muszą zająć. Nie da się im powiedzieć, by zamknęli dzieci do piwnicy podczas gdy mama/tata szybko zrobi zajęcia. Bardzo żałuję, że jeszcze nie usłyszałem o takiej uczelni w Polsce.

Ale dostałem też kilka maili ze szkół. Zdesperowani nauczyciele, którzy albo sami, albo ich koledzy nie mają zielonego pojęcia, jak ugryźć uczenie. Nie tylko dlatego, że są dzieci bez komputera, ale również dlatego, że oni sami mają pojęcie o komputerze mętne.

Oby to wszystko skończyło się w przewidywalnej przyszłości.

Zaraźliwe wykluczenie

Tak jak zapewne większość uczelni, również moja przygotowuje się do wprowadzenia zajęć online. Dyskutujemy na całego o tym, której platformy używać i w jaki sposób to robić. I tu nagle pojawił się wczoraj  post prof. Galasińskiego. Lingwista proponuje zrobić krok do tyłu i zastanowić się nad tym, co oznacza wprowadzenie zajęć z daleka i  zastanowić się nad 5 problemami.

  1. Czy nasi studenci mają dostęp do szybkiego połączenia internetowego, dzięki któremu będą mogli brać udział w zajęciach synchronicznych?
  2. Czy w ogóle mogą mieć dostęp do takiego internetu – Profesor mówi, że do jego wsi dolatują jedynie odważne ptaki, a z internetem krucho?
  3. Co więcej, jako że internet odczuwa spowolnienie netfliksowe, czy w ogóle da się prowadzić takie zajęcia?
  4. Czy nasi studenci mają dostęp do swojego własnego komputera bez ograniczeń?
  5. Czy wreszcie radykalnie zmieniona sytuacja rodzinna studentów pozwoli im na uczestnictwo w zajęciach?

Galasiński odpowiada na te pytania mówiąc, że prawdopodobne jest, że  dla większości studentów nie są one problemem. Jednak wstawia się za tą mniejszością, dla której mogą być. Pyta przy okazji, czy ktoś się zastanawia nad tą grupą wykluczonych. I ja odpowiem: nie spotkałem się z tym.

Post Galasińskiego uświadomił mi jeszcze jedną rzecz. Wszystkie dyskusje na temat zajęć zdalnych prowadzone są tak, jakby one były zwykłymi zajęciami, tylko, tak się złożyło, nie siedzimy w sali. I dyskutujemy na temat sprawdzania obecności, rozmów ze studentami  itd. A zajęcia przez internet nie są 'normalnymi’ zajęciami. I nie powinniśmy o nich myśleć w kategoriach, w których myślimy o zajęciach w sali. Być może obecność na zajęciach nie musi być obowiązkowa (sprawa wcale nie jest trywialna w wypadku np. zajęć klinicznych). Ale jeśli musi, czy rzeczywiście powinniśmy oczekiwać tego, że student będzie od czasu do czasu przerywał grę komputerową i klikał, żeby potwierdzić swą obecność. Przecież to absurd.

Do tej pory wiem o jednej uczelni, która chce prowadzić wszystkie zajęcia synchronicznie z obecnością studentów na zajęciach, czyli przy komputerze. Po przeczytaniu postu Galasińśkiego uważam, że nie jest to najlepszy pomysł. I zacząłem się zastanawiać, czy ten wymóg jest rzeczywiście podyktowany troską dydaktyczną czy może zupełnie inną.

Dbajmy o siebie

W ciągu ostatnich dni dostałem kilka maili na temat zamykających się uczelni. Bo choć uczelnie odwołują zajęcia, okazuje się, że nie odwołują przeróżnych i oczywiście przeważnych rad dyscyplin i instytutów. Piszący do mnie dość sarkastycznie wskazują na to, że jeszcze im się nie zdarzyło na takich radach podejmować decyzje, które nie mogłyby poczekać dwa tygodnie. Co ciekawe, piszą moi korespondenci,  ci, którzy organizują te spotkania, znajdują się w grupach niskiego ryzyka w wypadku zarażenia.

Mam to szczęście, że mój wydział dość szybko odwołał wszystko. Uznano, że nie warto podejmować ryzyka mających się odbyć zebrań tylko dlatego, żeby pokazać pracownikom (wątpię, czy światu), że mają dzielnie pracować, a czas obecny to nie wakacje. Ucieszyłem się tym właśnie dlatego, że to decyzje, które, być może są i na wyrost, ale pokazują solidarność z tymi, którymi, dla których zarażenie wirusem mogłoby być niebezpieczne. Zgadzam się z tym, co napisał prof. Galasiński:

And yet, I am mostly pleased that such measures are being taken. Daily I read that because of my condition, I am in a high-risk group. And it’s the first time in my life, I think, I have apparently joined the group of vulnerable people. It’s not a pleasant feeling at all. And if those social distancing measures are a bit (or more than a bit) of an exaggeration, well, so bloody be it. As a member of the vulnerable, I don’t care. I really prefer to err on the safe side. I so would not like to hear (and in particular, no longer be able to hear) a societal ‘oops’.

Niewiele rzeczy irytuje mnie teraz bardziej niż uczelniane (o innych instytucjach pisać nie będę, bo politykować nie chcę) zapewnienia o tym, jak to uczelnia trzęsie się nad zdrowiem każdego z nas,  jednak nie przeszkadza to jej oczekiwać tego, że przyjdziemy na kolejne zebranie, na którym będziemy siedzieć  obok siebie.

Co ciekawe, po raz pierwszy dostałem maila od pracownika administracji. Ów administrator z rozczarowaniem pisze o tym, że po odwołaniu zajęć dość szybko się okazało, że nauczyciele akademiccy do pracy przychodzić nie muszą, jednak od administracji oczekuje się, że będą siedzieć w biurach. Po co? No pracować mają!  Dopiero po około tygodniu okazało się, że jednak pracownicy administracyjni siedzieć w biurach nie muszą. Studentów nie ma, pracowników akademickich nie ma, no to po jaką cholerę oni mają tam siedzieć kichając i prychając na siebie.

I teraz komentarz ogólniejszy. Otóż nadal podzielam pogląd, że uniwersytety powinny być instytucjami, które warto naśladować. Moim zdaniem, naszym zadaniem dzisiaj jest  pokazywanie solidarności społecznej. Dbajmy o naszych studentów i  pracowników. I to nie tylko tych „ważnych”.

Dbajmy o siebie, nawet na wyrost.

PS. Od jakiegoś czasu zastanawiam się też, kiedy zarażenie chorobą  stało się zakażeniem chorobą. Czy mógłby jakiś polonista wyjaśnić?

A rury rosną, rosną, rosną

Postanowiłem pokazać wszystkim, a w szczególności młodszym kolegom, jak wygląda ekspert (dziękuję horacemu za zamieszczenie tego filmiku). Oto Richard Hatchett.  Wyważony, spokojny, nieoceniający, niealarmistyczny. Nikt się u niego nie kompromituje, nikogo nie trzeba napiętnować. On się wypowiada tylko na temat, na który się zna, a przy okazji wiele się dowiadujemy. Ja nie wiem, czy tak bym umiał.

Również dzisiaj czytałem wypowiedź pewnego profesora politologii. Zaczął od tego, że się nie zna, bo przecież jest politologiem, ale on też ma zdanie na temat wirusa. Wypowiedzieć się po prostu musi, bo się przecież udusi.  W komentarzach pod wywiadem przeczytałem, że  teraz czas na wypowiedź prof. Środy. Uśmiechnąłem się gorzko. Dodać by trzeba naczelnych socjologa i pedagoga kraju. I po chwili okazałoby się, że nawet wirus się skompromitował.

I tak słuchałem dr. Hatchetta, czytałem wywiad z tą niezatykalną profesorską rurą i się żal zrobiło. Zastrzegając się więc, że nie uogólniam, postanowiłem również zilustrować filmikiem wypowiedź owego socjologa z prywatnego uniwersytetu. Oto nasz akademicki ekspert:

Dęta habilitacja

Już dość dawno temu zwrócono mi uwagę na habilitację z muzyki i orkiestr dętych. O  rzeczach dętych nie mam zielonego pojęcia, jednak habilitacja mnie zaciekawiła. Dwie recenzje negatywne (a nawet bardzo negatywne), jedna pozytywna (a nawet bardzo pozytywna). Co ciekawe, pomimo  wątpliwości recenzentów, głosujący za nadaniem stopnia wątpliwości nie mieli. Wszyscy za, habilitacja, przeszła śpiewająco, choć nie wiem, czy to stosowne określenie.

Mamy tutaj do czynienia, jak pisał o sobie w  autoreferacie habilitant  z habilitantem-prezydentem. Co prawda, prezydentem jakiegoś stowarzyszenia, ale zawsze coś. Nie każdy prezydentem być może. Co więcej, jest habilitant prezydentem bywałym. Pruszcz, Wałcz, Kalisz, Koronowo, ba, nawet Bydgoszcz, gdzie się nie obrócisz na Pomorzu i jego okolicach, habilitanta tam pełno, a orkiestry pod jego batutą dmą na potęgę.

Niestety, jeden recenzent, powiedzmy szczerze, nie bez racji, pisze, że autoreferat habilitanta to jego życiorys, a nie typowy autoreferat. Szkoda jednak, że recenzent nie zauważa, że jest to życiorys napisany jakżeż żywo! Wręcz widzimy w Kwidzynie niepełnoletniego habilitanta, który zamiast interesować się papierem,  już wtedy chciał dąć. Niestety, dzisiaj habilitant chce również  uczyć dyrygentury, a recenzent mu mówi, że on utwory jedynie przerabia i może z nimi co najwyżej pomaszerować sobie. Zapomina jednak, że na Pomorzu jest jeszcze niejedno miasto i miasteczko. Z cała pewnością Tczew albo i  Kościerzyna chętnie by posłuchali dęcia maszerującej orkiestry pod dyrygenturą habilitanta.

Drugi negatywny recenzent wskazuje, że autoreferat zawiera  'fakty niezgodne z rzeczywistością’. To jest tak piękne określenie, że wymiata na margines fakty alternatywne innego prezydenta. To przez te fakty recenzent tenże nie daje wiary zapewnieniom habilitanta, że sam wypełni lukę dęcia, która się pojawiła w naszym najwyraźniej niedmącym kraju. Niestety,  recenzent sugeruje nawet, że również pionierskość działań habilitanta jest dęta. 

Polecam lekturę dokumentów tego postępowania, rzadko bowiem mamy do czynienia z tak rozrywkową dokumentacją habilitacyjną. Na szczęście (albo i nie) ta dęta habilitacja przeszła i habilitant może już dąć piersią profesorską.