Bourdieu w województwie

Ze trzy Newsweeki temu pojawił się artykuł pt. Akademia przeciętności. Zajawka artykułu głosi, że system obowiązujący w polskich uczelniach nie pozwala, by wyłonili się nowi wielcy. Muszę przyznać, że mnie takie teksty drażnią. Bo ja tak się rozglądam i rozglądam i nie widzę tych wszystkich wielkich, którzy przebierają nóżkami, by pędzić do wielkości, a  których system sekuje. Ja niw widzę tego nowego polskiego Foucault, Baumana, Wittgensteina, którzy czekają w Kielcach, Gorzowie i Sieradzu, by rozwinąć skrzydła, jak tylko się już zmieni system, który im te skrzydła więzi, jak zła królowe rogatej czarownicy.

O pieniądzach pisać nie będę. Pieniądze w nauce, szczególnie w humanistyce, są słabe na całym cywilizowanym świecie jak ktoś chce zarabiać, nie idzie na uczelnię. Nie ma sensu porównywać się z Niemcami czy Wielką Brytanią, gdzie na uczelniach zarabiają więcej, ale część z nich i tak by się zamieniła, gdy słyszy, że my zarabiamy na grantach, wieloetatowości itd. Tak czy owak, po forsę idzie się do Ernst & Young, a nie do Kazimierza i Wielkiego.

No to przyjrzyjmy się innym strasznościom systemu. Autorzy piszą, że doktoranta można ze studiów doktoranckich wyrzucić, jak postępów nie robi i że to wspiera koniikturalizm. Nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie to raczej umiędzynarodowienie, którego tak bardzo wszyscy chcą. Tak jest na wielu uczelniach na świecie. Nie ma przecież sensu inwestować czasu i pieniędzy w doktoranta, który nie robi postępów….

Chciałbym przy okazji powiedzieć, że znam pewną panią doktor, która doktorat robiła 15 lat. i po tych 15 latach się obroniła jednym głosem….Nie jestem przekonany, że aż tak wspierający powinniśmy być.

O punktozie powiedziano już wszystko, co można by powiedzieć, ma ona bez wątpienia wiele wad. Jednak trochę mnie irytuje prof. Leszczyński, który uważa, że to książka u socjologa czy antropologa wyznacza jego wielkość. Nie jestem przekonany. Tak, książki są ważne, ale nauka przyspieszyła i to wszędzie na świecie. Punkty są głupie, ale w polskiej nauce rzetelne peer review nie istnieje, więc władze się ratują głupimi punktami.

I szlag mnie trafia, gdy słyszę, że każdy polski doktor habilitowany pchnął naukę nowymi tory. A pewnie o poważność książki będzie decydował prof. Leszczyński et consortes.

Argument ad Janion mnie zupełnie nie przekonują. Ja tam myślę, że Janion by się znalazła doskonale w dowolnym systemie, również i dzisiaj. Trochę czekałem na argument, że Kopernik to nawet indeksu h nie ma, a Kant to już w ogóle nie pisał w czasopismach, a żył.

I irytuje mnie to, że trzeba polskim humanistom tłumaczyć, że dzieło, które przeczyta i zacytuje tylko kolega z korytarza, to nie jest jednak to samo, co dzieło, które przeczyta 'cały świat’. I choć dom kultury w Białymstoku jest zacną sceną wystawową dla każdego artysty, to jednak nie jest to to samo, co MOMA w Nowym Jorku. Prawie to samo, ale jednak niuanswo się różni.

Lubię też słuchać doktorantów, jednak doktorant Temkin, który doktorantem był już wtedy, gdy zakładał Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej w 2014 roku, powinien się jednak skupić na doktoracie, a nie na wypowiedziach medialnych. Nie wiem też, o kim mówi p. Temkin, gdy mówi, że 'dopłacamy’ do swych książek. Nie znam dzieła p. Temkina., do którego musiał dopłacić.  Może też, na co zwracano uwagę na tym blogu wiele, wiele razy, należy wydać książkę w wydawnictwie, które wydaje dobre książki, bo się sprzedają i nie trzeba za nie płacić. Peter Lang, któremu płaci pół polskiej humanistyki,  nie jest jedyną odpowiedzią na polską strategię umiędzynarodowienia badań.

Wkurzają mnie też argumenty o tym, że nikogo nie interesują polskie sprawy. Pamiętajmy, że taki Bourdieu zaistniał po tym, gdy napisał o Algierii. Nie mam poczucia, ze Algieria jest znacznie ciekawsza niż Polska. On po prostu o tej Algierii napisał coś ciekawego. Warto zresztą dodać, że Bourdieu pisał tylko po francusku. Może warto ciekawe rzeczy pisać również o Polsce. Jeśli jednak, jak  jakiś historyk pisał tutaj już dawno temu, doktorat z historii pisze się o powiecie, a na habilitację, to już trzeba mieć skalę wojewódzką, to mnie osobiście wszystkie kończyny opadają. Ten rozmach wojewódzki po prostu odbiera dech w piersiach! No ale, habilitant wojewódzki znaczny wkład w naukę ustawowo zapewniony co ma, to ma.

Rozumiem dobrze, że są dyscypliny, dla których naturalnym odbiorcą jest odbiorca krajowy. Prawo, historia Polski, być może część polonistyki. Jednak irytuje mnie bardzo używanie takiego rynku odbiorców jako argumentu, że nie da się pisać rzeczy ciekawych. Janion, jak się okazuje, była tak ciekawa, że ją również przetłumaczono. Może by więc doktorant Temkin zaczął się zastanawiać, jak napisać coś, co świat będzie chciał przeczytać. Jak już napisze, coś mi się wydaje, że wtedy i punkty się dla niego znajdą.

 

My chcemy stroszyć!

Na Twitterze blokujący mnie prof. Żerko zamieścił następujący tweet:

Muszę powiedzieć, że Pan Profesor nadal zadziwia mnie tym, że nie potrafi przysolić owym zarządzającym nauką bez argumentu ad hominem. Mnie się wydaje, gdy ktoś publicznie mówi o ludziach, z którymi się nie zgadza, że są debilami, wystawia o sobie znacznie  gorsze świadectwo.

Pod tweetem zaczęto dyskutować, szybko jednak prof. Żerko uznał za stosowne określić nie zgadzających się z nim  „mądralińskimi”:

Najwyraźniej, jak to wskazano na TT, Pan Profesor nie potrafi argumentować bez odnoszenia się do człowieka.  Ale może warto docenić, że przynajmniej już nie o debilach juz napisał, ale tylko o mądralińskich. Na pewno zostało to docenione.

Jednak ja chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, zaiste zaskakuje mnie to, że jest jakiś „zarządzający nauką”, któremu się chciało zajmować PRZYPISAMI, jakich używają polscy humaniści. To naprawdę nie ma już większych problemów w polskiej humanistyce? Czy naprawdę co rusz trzeba pokazywać, w jakim zaścianku tkwi polska humanistyka i jak drastycznie małostkowi są ci, którzy nie zarządzają?

Ale tu jest druga strona medalu. Mnie zaskakuje, że taki prof. Żerko uznał za stosowne w ogóle odnieść się do tego. Tak, może i w historii używa się przypisów na dole strony lub końcu rozdziału, ale przecież to naprawdę nie są kwestie, o które warto walczyć, nie?

Dla mnie to trochę tak, jakby ministerstwo stwierdziło, że wszystkie wnioski grantowe należy pisać czcionką Arial 10, a taki prof. Żerko żale by wielkie wylewał, że jakieś debile nie pozwalają mu pisać Times New Roman, a przecież to jedyna czcionka, którą można pisać książki prof. Żerki i czas umierać.

Idiotyzm takich dyskusji i problemu odbiera dech w piersiach.

Jest jednak jeszcze trzecia sprawa. Otóż szczerze zaskoczyła mnie dyskusja na temat funkcji eurdycyjnej przypisów. Okazuje się, że historycy polscy nie po to piszą przypisy, żeby coś powiedzieć czytelnikowi, ale po to, żeby czytelnik podziwiał, jacy to oni są mądrzy. I wali historyk przypis za przypisem, tylko po to, żebyśmy mogli się dowiedzieć, że historyk jest ostatnią osobą, która wie wszystko.

A teraz Żerczyne debile uniemożliwiły pokazanie  jeszcze dobitniejsze nie tylko tego, że autor przypisów  jest mądry, ale tego, że jest najmądrzejszy na całym świecie, a może i poza. Czytałem to i nie dowierzałem. Na TT wskazano, że ci ludzie żyją w jednym z równoległych wszechświatów i muszę powiedzieć, że jestem bardzo bliski, by również stwierdzić, że znaleźliśmy pierwszy empiryczny dowód na istnienie Wieloświata….

PS. Tak przy okazji powiem, że wydaje mi się, że słowo 'dupa’ na moim blogu,  która wywołała kilka protestów mailowych, to małe piwo w porównaniu z 'debilami’ Żerki. Ale nikt jakoś mu uwagi nie zwraca.

Bez sensu

Dzisiaj chcę napisać o czymś, o czym ostatnio korespondowałem z dwiema osobami. Otóż, chcę napisać o tym, że od czasu do czasu (a może nawet częściej) nie udaje się nam. Dwie osoby napisały do mnie to tym, że mają doła, że nic im nie wychodzi, a „syndrom oszusta” doskwiera im jeszcze bardziej. Jedna z tych osób prosiła mnie, bym napisał o tym, ze ma doła, że sobie nie radzi i nie ma się tym z kim podzielić, bo przecież wszyscy wokół co rusz mają nowe publikacje, granty, wystąpienia plenarne, a co drugi z nas był rozważany do Nobla, Fieldsa i Spocka.

Kiedyś juz pisałem o tym (tu linka do wpisu). Napisałem, że nikt nie ostrzegał mnie, jak trudny wybieram zawód. Jestem przecież nieustannie poddawany ocenie. Co więcej, często ta ocena jest pozbawiona sensownych podstaw kompetencyjnych. Oceniają mnie studenci, których ocena tak naprawdę zależy od oceny z kursu. Oceniają mnie niekompetentni recenzenci z łapanki, bo nikomu innemu się nie chce. Ocenia mnie szef, który od lat niczego sensownego nie zrobił, a gdyby mój dorobek spadł na jego, to nawet samo suche by nie zostało.

We wpisie cytuję też prof. Galasińskiego, który zainspirował mnie do napisania o porażkach. Czytam jego słowa jako przestrogę przed romantyzacją porażki. Porażki wcale nie są fajne, wcale nie uszlachetniają.

Jednak to, o czym nikt nie pisze, to to, że coraz bardziej pracujemy w środowisku, które udaje sukces, a w którym o porażce nie da się mówić. Te dwie osoby, które napisały do mnie o dole, o tym, że się nie udaje, to dwie osoby ze znaczącym dorobkiem międzynarodowym. To osoby, które często wskazywane są jako przykłady sukcesu. I pomyślałem sobie, że może oni w ten sposób płacą za sukces. Postawili sobie poprzeczkę za wysoko. I z czasem po prostu trudno ją przeskoczyć. A przecież im wyżej poprzeczka, tym więcej musi być niepowodzeń. I ten wpis jest po to, żeby im o tym powiedzieć.

A ogólnie to bez sensu jest.