Bez sensu

Dzisiaj chcę napisać o czymś, o czym ostatnio korespondowałem z dwiema osobami. Otóż, chcę napisać o tym, że od czasu do czasu (a może nawet częściej) nie udaje się nam. Dwie osoby napisały do mnie to tym, że mają doła, że nic im nie wychodzi, a „syndrom oszusta” doskwiera im jeszcze bardziej. Jedna z tych osób prosiła mnie, bym napisał o tym, ze ma doła, że sobie nie radzi i nie ma się tym z kim podzielić, bo przecież wszyscy wokół co rusz mają nowe publikacje, granty, wystąpienia plenarne, a co drugi z nas był rozważany do Nobla, Fieldsa i Spocka.

Kiedyś juz pisałem o tym (tu linka do wpisu). Napisałem, że nikt nie ostrzegał mnie, jak trudny wybieram zawód. Jestem przecież nieustannie poddawany ocenie. Co więcej, często ta ocena jest pozbawiona sensownych podstaw kompetencyjnych. Oceniają mnie studenci, których ocena tak naprawdę zależy od oceny z kursu. Oceniają mnie niekompetentni recenzenci z łapanki, bo nikomu innemu się nie chce. Ocenia mnie szef, który od lat niczego sensownego nie zrobił, a gdyby mój dorobek spadł na jego, to nawet samo suche by nie zostało.

We wpisie cytuję też prof. Galasińskiego, który zainspirował mnie do napisania o porażkach. Czytam jego słowa jako przestrogę przed romantyzacją porażki. Porażki wcale nie są fajne, wcale nie uszlachetniają.

Jednak to, o czym nikt nie pisze, to to, że coraz bardziej pracujemy w środowisku, które udaje sukces, a w którym o porażce nie da się mówić. Te dwie osoby, które napisały do mnie o dole, o tym, że się nie udaje, to dwie osoby ze znaczącym dorobkiem międzynarodowym. To osoby, które często wskazywane są jako przykłady sukcesu. I pomyślałem sobie, że może oni w ten sposób płacą za sukces. Postawili sobie poprzeczkę za wysoko. I z czasem po prostu trudno ją przeskoczyć. A przecież im wyżej poprzeczka, tym więcej musi być niepowodzeń. I ten wpis jest po to, żeby im o tym powiedzieć.

A ogólnie to bez sensu jest.