Bizantyjska bezsilność

Chciałbym zacząć od wpisu najogólniejszego. A zatem wrażenia z przewodu habilitacyjnego. Od decyzji, przygotowania dokumentacji, złożenia itd, wszystko trwało nieco ponad rok. Po części na pewno to była moja początkowa opieszałość, po części recenzent, który odstąpił od recenzji, po części pozostali – chyba tylko jeden recenzent napisał recenzje w przewidzianym czasie. I co? Nic.

 

Moje pierwsze wrażenie to to, o czym pisałem wielokrotnie. Bizantyjska procedura, nakładająca na mnie mnóstwo obowiązków, które nikomu do niczego nie są potrzebne. Nadal nie wiem, po jaką cholerę przygotowywałem dokumentację po angielsku. Odpowiedź 'na wszelki wypadek’ jest niesatysfakcjonująca.

 

Po drugie, zupełnie nie doceniałem aktywności pozakulisowej. Do dzisiaj nie wiem i nie będę wiedział, jak daleko ona szła, jak intensywna była. Kto do kogo zadzwonił, kto z kim rozmawiał  itd. Ja wiem, że takie działania były, bo dochodziły do mnie. Nadal twierdzę, że to nie plecy, jednak bez wątpienia były działania wspierające mnie, tak jak i przeciwne.

 

Po trzecie, poczucie kompletnej bezsilności. Habilitacja to procedura oparta na zaufaniu wobec recenzentów i innych oceniających. To zaufanie, że oni się zachowają profesjonalnie, rzetelnie, uczciwie. Gdy ktoś tak sie nie zachowa? Masz pecha. I tyle.

 

Zaczynałem jako zwolennik habilitacji, a kończę jako…. cholera wie. To, czego doświadczyłem, przekonuje mnie o procedurze pełnej probemów i sprzeczności (czytanie postępowań wskazuje, że ja miałem łatwo i przyjemnie). Czy to znaczy, że należy znieść habilitację? Nie wiem, raczej nie, tyle że ja nie jestem już pewien, czy habilitacja jest rzeczywiście zaporą przed miernotą.To po co nam ona? Nie wiem.