Jako że pisałem o nieudanych habilitacjach wcześniej, z kronikarskiego obowiązku postanowiłem odnotować koniec batalii dr. Marka Migalskiego o uzyskanie habilitancji. UKSW (znany w pewnych kręgach jako Uksford) nadał politykowi stopień, kończąc tym samym 10-letnią drogę przez recenzje.
Tak jak poprzednio, nie mam zdania na temat habilitacji dr. Migalskiego. Mam jednak komentarze. Po pierwsze, cytowany w linkowanym artykule Antoni Dudek napisał:
W dniu dzisiejszym Rada Wydziału Nauk Historycznych i Społecznych UKSW po długiej dyskusji zatwierdziła w tajnym głosowaniu habilitacje dra Marka Migalskiego. Za głosowało 36 członków Rady, przeciw 1, zaś 3 wstrzymało się od głosu. W ten sposób po 10 latach habilitacyjna odyseja dra Migalskiego, która niestety wystawia fatalne świadectwo polskiemu środowisku akademickiemu znalazła swój finał.
I rzeczywiście, warto przypomnieć, że w poprzednich postępowaniach, dorobek dr. Migalskiego uzyskiwał pozytywne recenzje. To rady naukowe odrzucały jego wniosek. Gdyby trzymać się osądu recenzentów, habilitant powinien był uzyskać habilitację już dawno temu.
Jednak sprawy nie są aż tak oczywiste. Twitter podrzucił mi ciekawy tweet w którym autor pisze:
Taka była „hipoteza” habilitacji dr. Migalskiego. I tak, startował w „naukach o polityce”, a nie w poezji, publicystyce, zawodach metaforycznych czy opowiadaniu bajek
https://twitter.com/BrzezinskiMich/status/1097938882925088769
.com/Brzezins
Hipoteza była o tym, że rząd PiS z determinacją podjął się „dzieła budowania narodu”. Przyznam, że nie znam się za bardzo, jednak mam duże wątpliwości co do falsyfikowalności takiej hipotezy. Na cytowanym już zresztą tutaj blogu, prof. Jaskułowski zrecenzował dzieło Migalskiego w poście pod znamiennym tytułem: Jak nie pisać o narodzie.
I teraz uwagi natury ogólnej. Nigdy nie lubiłem Migalskiego-polityka. Nie lubię jego poglądów, nie lubię jego polityki. Jednak mój komentarz dotyczy wszystkich naukowców-polityków, również tych, których (jeśli tacy są) lubię. Wolałbym, żeby naukowiec, który stał się politykiem, został w polityce. I żeby polityk, obojętnie, czy po sukcesach czy po okresie politycznej nędzy i rozpaczy, nie wracał do nauki. Chciałbym, żeby kierunek na linii nauka-polityka odbywał się tylko w jedną stronę i żeby nie było powrotu. Moim zdaniem, jest to szczególnie ważne w naukach społecznych i humanistycznych. Naukowiec polityk niesie ze sobą bagaż polityczny, którego, jak to kiedyś mówił Andrzej Drawicz, nie sposób zostawić w szatni. Nie chciałbym też, żeby mnie uczył profersor-polityk. Bałbym się, czy nie zostanę uwalony, gdy wygłosze poglądy niezgodne z linią partyjną egzaminatora.
Oczywiście, bez żadnych wątpliwości, jest dla polityków miejsce na uczelniach. Ba, były MSZ pracuje obecnie na Harvardzie! Niech jednak (były-)polityk nie udaje, że jest badaczem, naukowcem, niech nie prowadzi doktorantów. Rozdzielmy politykę od nauki. Niech to będzie nasza gruba czerwona kreska.