Diabeł

W linkowanym w poprzednim wpisie artykule autorzy przedstawiają dodatkowy postulat odnoszący się do postępowań profesorskich. Proponują, by skorzystać z pomysłów amerykańskich i skandynawskich, gdzie:

 

Recenzent, którego powołuje komisja, jest proszony o porównanie osiągnięć kandydata na stanowisko profesora z osiągnięciami naukowców z innych uczelni i często z innych krajów, którzy zajmują się podobną dziedziną nauki, i którzy mają w środowisku wyjątkowo dobrą reputację

 

Autorzy dodają chwilę później, że chociaż nie sugerują porównań z Harvardem:

 

Nie ma jednak przeciwwskazań, aby porównywać ich dorobek z czołowymi naukowcami z krajów o podobnym rozwoju gospodarczym, cywilizacyjnym i naukowym, np. z profesorami Uniwersytetu Karola w Pradze, Loranda Eötvösa w Budapeszcie czy wreszcie Czeskiej lub Węgierskiej Akademii Nauk, a także z luminarzami tej dziedziny nauki w Polsce.


 

Nie raz dyskutowano tutaj o wyznaczaniu oczekiwanego poziomu habilitacji czy profesur. Zazwyczaj jednak był to poziom minimalny, zawierający się w sformułowaniu: Nie takie habilitacje już przeszły. Autorzy artykułu chcą kalibrować oceny inaczej i ma to sens. Diabeł jednak, jak zwykle, tkwi w szczegółach.

 

Otóż problem w tym, że rozrzut jakości profesorów polskich, których znam, jest taki, że byłbym w stanie napisać praktycznie dowolną recenzję. Uzasadniłbym przepchnięcie czy odrzucenie prawie każdego wniosku, zależnie od tego, z kim go zestawię. Na dodatek pragnę donieść, że nie znam żadnego profesora na uniwersytecie w Pradze czy Budapeszcie, z którego uważałbym za dobry materiał porównawczy.

 

Problem według mnie leży gdzie indziej, a reformatorzy jak zwykle unikają go. Problem jest w rzetelności takich proównań, a tak naprawdę w rzeteleności recenzji. Urzędowy nakaz porównania profesoranta z innymi profesorami ma tyle sensu, co wszystkie inne przepisy, które w recenzjach habilitacyjnych i nie tylko są ignorowane.