Oto doniesienie Gazety Wyborczej na temat wykładów niezidentyfikowanej z nazwiska profesor(ki) Uniwersytetu Śląskiego. GW podaje, że pani profesor informowała studentów, że antykoncepcja jest podobna do aborcji, która z kolei jest zawsze morderstwem. Normalna rodzina to chłopak i dziewczyna, geje są gorsi od heteryków, a 'ideologia gender’ to coś jak komunizm. Na dodatek, twierdzi uczona, posyłanie dziecka do żłobka to robienie krzywdy dziecku. Studenci się wkurzyli, UŚ rozpoczął postępowanie wyjaśniające, pani profesor się uprawniczyła i zaprzecza wszystkiemu temu, co się jej przypisuje.
Zanim skomentuję, parę słów, jak widzę sprawę. Zakładam rzecz jasna, że wiadomość gazety jest sensownym odzwierciedleniem rzeczywistości. A więc moim zdaniem, pani profesor pieprzy, jak potłuczona. Gada bzdury, które można podzielić na dwa typy. Po pierwsze, są to bzdury dlatego, bo nie maja pokrycia w faktach, po drugie, są to bzdury, bo ja się z nimi nie zgadzam.
Moim zdaniem, co do bzdur-antyfaktów, sprawa jest dość prosta. Otóż nikt z nas nie powinien mówić rzeczy, które są niezgodne z obecnym stanem wiedzy. I dlatego na przykład, nie powinno się mówić o tym, że każda antykoncepcja ma działanie wczesno poronne. Tak nie jest i tyle.
Czym innym jednak są bzdury-opinie wygłaszane przez wykładowcę. Czy więc taka pani profesor ma prawo do tego, by powiedzieć, że geje są gorsi od heteryków. Bez wątpienia ma prawo tak myślec, moim zdaniem ma prawo tak twierdzić, głosić to wszem i wobec. Ale czy ma prawo do tego, by mówić to na wykładzie.
Otóż moim zdaniem nie i to z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że po takich słowach można ją racjonalnie podejrzewać o dyskryminację studentów gejów. Co więcej, gdybym był gejem, nie chciałbym usłyszeć od 'autorytetu’, że jestem gorszego sortu. Nie chciałbym chodzić na zajęcia tej pani, nie chciałbym u niej zdawać egzaminu. Chciałbym myśleć, że uniwersytety (w tym UŚ) traktują wszystkich tak samo i są instytucjami do bólu merytokratycznymi. Chciałbym też, żeby każdy student czuł się mile widziany na uniwersytecie, bez obaw o to, że jako gej może zostać potraktowany inaczej. Na szczęście getta ławkowe mamy dawno za sobą i bardzo nie chciałbym nowego.
Co zatem zrobić? Wcale nie jestem przekonany, że powinniśmy wyrzucać z pracy ludzi za to, że maja poglądy inne niż my. Z drugiej strony jednak jeśli poglądy zaprzeczają podstawowym wartościom, jakimi kieruje się (a przynajmniej powinien) uniwersytet, to trochę nie ma wyjścia. Moim zdaniem prawo, by studiować bez obawy o to, że jakaś kretynka przyjdzie i powie, że jestem gorszego sortu, przebija prawo do tego, by ta pani głosiła swoje bzdury nieniepokojona.
I może są uniwersytety (mam nadzieję, że nie), które są otwarcie homofobiczne. Niech sobie koleżanka profesor pójdzie właśnie tam i głosi swoje opinie. Studentów UŚ z kolei zachęcam gorąco do niechodzenia na zajęcia tej pani i protestowanie przeciwko nim.
Na koniec dodam, że jestem w stanie wykrzesać z siebie odrobinę szacunku wobec osoby, która mówi takie rzeczy i wprost przyznaje się do tego. To są jej poglądy, ona ma do nich prawo (bo ma) i ma prawo je wyrażać je. Dopóty dopóki nie dyskryminuje, może mówić, co chce. Moim zdaniem, argument nie jest trywialny. Jednak żenujące jest to, jak szybko ludzie, którzy gadają głupoty, zaprzeczają, że je powiedzieli. Żałosne to wszystko jest, pani profesor.