Gorycz habilitanta

Dostałem maila ze stwierdzeniem, że habilitant (w sensie ja) jest pełen goryczy. I właściwie powiem tak: no, serdecznie dziękuję. Tak, jest we mnie coraz więcej i frustracji i goryczy. Ale czy od razu trzeba o tym mówić?

 

O frustracji już napisałem wcześniej. Gorycz we mnie się zbiera, bo coraz bardziej widzę ten proces jako niewarty zachodu. Przestaję go widzieć jako proces, którego udany koniec będzie oznaczał sukces, na który pracowałem i z którego jestem dumny. Widzę go jako dziwną grę, nawigację między durnymi autoreferatami i recenzjami pisanymi w oderwaniu od (prawnej) rzeczywistości.

 

Kiedy zaczynałem pisać tego bloga, obiecałem sobie, że nie będę pisać o innych habilitantach. Ostatecznie jadę na tym samym wózku, a na dodatek nie chcę sie wymądrzać, nie mówiąc o tym, że nie chcę się kreować na naukowy cud, miód i maliny. Od jakiegoś czasu łamię tę obietnicę na całego. Nie potrafię jednak przechodzić obok idiotyzmów, które podważają proces. I zdałem sobie sprawy, że nie wypowiadam sie o dorobkach tylko dlatego, że nie chcę ujawnić swej przynależności dyscyplinarnej.

 

Im bardziej się przyglądam publikowanym autoreferatom, dorobkom i ich recenzjom, widzę całkiem nieźle sofrmułowany proces, jednak tylko na poziomie deklaratywnym. Proces ten wypełniony jest jednak głównie owocami ze Szczecina. I mnie szlag trafia. Bo ja tak nie chcę. Ja ciężko pracowałem na to, żeby być porządnym naukowcem, z porządnym dorobkiem, który zostanie uznany za porządny gdziekolwiek bym był. Problem w tym, że coraz bardziej myślę, że habilitacja ma się do tego nijak.

 

Tak, habilitant jest pełen goryczy.