Gruby Rycho

Zaniedbałem się ostatnio w śledzeniu nowych postępowań, więc rzuciłem się na poszukowanie nowych wpisów w naukach humanistycznych. I rzeczywiście, co chwila znajdowałem monografię z Łodzi, Gdańska, Bydgoszczy (nie mówiąc o miastach, ktore nie są stolicami województw), a wszystkie ze znacznym wpływem na rozwój wielu dyscyplin. Historia, literaturoznawstwo, językoznawstwo, wszystkie rozwinęły się znacznie po opubliowaniu tych wiekopomnych zapewne dzieł. Jednak po raz kolejny zwróciło moją szczególną uwagę to, że habilitanci co rusz podają w autoreferatach recenzentów wydawniczych książek. I po raz koleny mnie ta praktyka zastanowiła.

 

Zastanowiło mnie to, że habilitanci podają te nazwiska. Przecież recenzent wydawniczy (co już dawno temu zauważał podworkowy) ocenia książkę inaczej niż recenzent habilitacyjny. To, że książkę warto wydać, wcale nie musi oznaczać, że powinna być podstawą nadania stopnia. Moe być przecież książka dobrym przeglądem badań, może być ciekawie napisana, możemy liczyć na to, że dobrze się sprzeda. Te wszystkie cechy nie mają jednak większego znaczenia w ocenie książki przecz recenzenta habilitacyjnego. Nazwiska recenzentów wydawniczych mają więc pewnie funkcję rzucenia ważnym nazwiskiem w nadziei, że mniej ważny recenzent habilitacyjny nie będzie się chciał przeciwstawić.Tak jak się mówi, że się zna Rycha, Zbycha, małego Czarka i grubego Benka. Ot, polska habilitacja.

 

Zastanawiałem się też nad tym, że wydaje się być powszechne to, że autorzy znają swych recenzentów. Potem jednak uświadomiłem sobie, że niejednokrotnie widziałem nazwiska recenzentów wydrukowane w książkach. Trochę mnie ten zwyczaj dziwi. Po to właśnie recenzenci są anonimowi, by nie musieli martwić się o wszelkie układy i układziki, które, chcąc nie chcąc, muszą wpływać na to, jaka jest ostateczna forma recenzji. Ot, polska humanistyka.