W ostatnim wpisie dr Kulczycki pisze o wielokrotnie podejmowanej przeze mnie kwestii interdyscyplinarności badań w postępowaniach awansowych. Zgadzam się z wymową jego wpisu i konkluzją, że dyscyplin potrzebują urzędnicy. No, może jeszcze profesorowie, ktorzy chcą zachować naukę taką, jaką uprawiało się za ich młodości.
Zaskoczył mnie jednak jeden z komentarzy pod wpisem p. Kulczyckiego. Jego autor uważa, że interdyscyplinarność doktoratow burzy (bliżej nieokreśloną) harmonię. Aż słychać w tym komentarzu stwierdzenie, że interdyscyplinarność jest po prostu wbrew naturze: ani jelenie, ani borsuki czy jeże, nie mowiąc już o pelargoniach nie piszą doktoratów interdyscyplinarnych. Homo habilis też nie pisał. Autor komentarza dodaje, że by napisac taki doktorat, trzeba aż w dwu dysyplinach dobrze się orientować.
Ja z kolei nie widziałem jeszcze doktoranta, który się w jednej dyscyplinie porządnie orientuje. Mowiac szczerze, ja sam w całości swojej dyscypliny nie za bardzo, a na pocieszenie myślę o wielu profesorach, którzy też tak mówią. Nie mówię już o obu swoich, bo ja też z tych, co harmonię burzą. No ale przeciez nikt nikogo nie zmusza do robienia badań interdyscyplinarnych. I czy rzeczywiście jakiś kosmiczny ład legnie w gruzach, bo interdyscyplinarny doktorat czy habilitacja zepsuły harmonię świata? Śmiem wątpic. Co najwyżej doktorat czy habilitacje padnie.
Nie rozumiem piętnowania czy zakazywania prób chodzenia nowymi ścieżkami. Myślę również, że im więcej doktorantów i habilitantów harmonię zakłóci, tym lepiej. A badania powinny być oceniane według jednego kryterium: czy są dobre.