Już jakiś czas temu dostałem list, w którym mój korespondent opisuje swoje przygody habilitacyjne. Będę pisał o nich z czasem. Dzisiaj o tym, co przeczytałem o recenzentach. Oto (nieco zredagowany) fragment listu:
jedna z osób (profesor) miała wkład dużo mniejszy od mojego. Zasadniczo równy wkładowi postdoka z prowincjonalnego niemieckiego uniwerka. Czułem lekkie zażenowanie, że recenzuje mnie taka osoba.
Niejednokrotnie pisałem o recenzentach źle dobranych, niekompetentnych, ale chyba nigdy nie spojrzałem na to z punktu widzenia habilitanta. No i mamy tutaj taką perspektywę.
Muszę powiedzieć, że długo się zastanawiałem, co napisać. Instynktownie zgadzam się z habilitantem. Czy można traktować poważnie postępowanie, w którym ocenia nas osoba z dorobkiem, który budzi zażenowanie? Mam z tym problem. Jednak sprawy są przecież bardziej złożone. Nie chcę bowiem wyrzucić wszystkich 'leśnych dziadków’, tylko dlatego, że uprawiali naukę w czasach, kiedy standardy dorobku były z innej planety.
Co z tym zrobić? Nie wiem. Znam profesorów, których dorobek przy dzisiejszych standardach jest żenujący. Jednak ja bym powieerzył im recenzowanie habilitacji. Z drugiej strony, myślę, że habilitant ma prawo mieć zaufanie do recenzenta i tego, że, na przykład, recenzent przekroczył barierę publikowania w dobrych międzynarodowych czasopismach. Habilitant nie powinien być zażenowany recezentem swego postępowania.
No i mamy pat.