Myśląc coraz intensywniej nad swym dorobkiem, doszedłem do jego interdyscyplinarności. Nie żebym miał wątpliwości wobec dyscypliny, z której chciałbym się habilitować, jednak sprawy oczywiste nie są. Piszę na pograniczu i to, jak napisałem w na początku blogowania, na pograniczu dyscyplin z różnych dziedzin. Niestety, problemów tu jest wiele.
Pierwszy problem to oczywiście kolejne rozporządzenie, w którym to minister uznaje za stosowne ustalić, jakie są dyscypliny i dziedziny naukowe. Na stronach CK jest wykaz stary. Warto porównać, choćby dlatego, żeby się zastanowić, czy rzeczywiście coś się na świecie zmieniło przez to, że powołano w Polsce do istnienia dziedzinę nauk społecznych czy o kulturze fizycznej. Zadaję sobie pytanie, kto na świecie się przejął tym rozporządzeniem, poza habiltantami, rzecz jasna (oraz instytucjami mającymi uprawnienia habilitacyjne, do których wczoraj Jan i Ewa się liczyli, a od dzisiaj nie). Czy rzeczywiście zmieniła się natura badań socjologicznych tylo dlatego, że minister Kudrycka przeniosła socjologię z nauk humanistycznych do społecznych.
Drugi problem to oczywiście recenzenci. Załóżmy bowiem, że jest trzech recenzentów, którzy robią badania podobne do moich, mają rozeznanie w literaturze, w problemach itd. Są idealni. Ale okazuje się, że mają oni habiltację z tej drugiej dyscypliny….i co? I zawieszamy zdrowy rozsądek: nie powołujemy ich na recenzentów, ale powołujemy innych. Co prawda, mogą się nie do końca znać, ale najważnijesze jest przyporządkowanie habiltacyjne. Rozporządzenie ustala, do jakiej dziedziny i dyscypliny należą.
I tu, chciałoby się po cichu, powiem coś strasznego i straszliwego, wręcz podważającego naukę polską. Otóż zdarzyło mi się recenzować doktorat. Wiem, wiem, mnie się też włos jeży, przecież ja nie jestem samodzielny! Jednak to było za granicą i nikt o tym nie wiedział. I teraz tak: doktorat był w departamecie X (gdzie X jest dyscypliną naukową), ja z kolei siedzę między dyscyplinami Y i Z, o czym śpiesznie doniosłem, gdzie trzeba. Byłem przekonany, że z pogardą na mnie popatrzą wszyscy. Gdzie tam, ja, jakiś tam Ygrekowiec doktorat Xowca recenzować! Niestety, nie udało się. Straszność dominowała – otóż okazało się, że to ja się najbardziej znam na tym, co zrobił doktorant. I nie było zmiłuj się! Zrecenzowałem, ale od razu mówię, że z dużymi wyrzutami sumienia!
Nawiasem mówiąc, zastanawiam się, czy się przyznać do tej abominacji w autoreferacie. I chyba się nie przyznam (choćby dlatego, że tu o tym napisałem).
Trzeci problem, to właśnie zdrowy rozsądek. Jakiż to wielki plan galaktyczny by się zawalił, gdyby habilitację recenzowali ludzie, którzy sie na pewno znają na tym, co robię? Ja, co prawda, jestem umiarkowanie optymistyczny co do możliwości znalezienia recenzentów, co się znają, ale pewne to w żaden sposób nie jest. I wkurza mnie to. Na świecie badania interdyscypinarne to norma. Dorobki i prace są recenzowane jakoś – lepiej, czy gorzej, różnie pewnie bywa, ale przynajmniej nie trzeba się martwić o to, do jakiej kto jest dyscypliny przypisany. Bo co za różnica?!