Nieszczęścia chodzą parami, choć na Uniwersytecie Warszawskim chyba zaczęły tworzyć już zastępy. Sprawy warszawskiej politologii znów zapełniły mi skrzynkę pocztową. Tym razem zwrócono mi uwagę na pozytywnie zakończone niedawno postępowanie habilitacyjne.
Zwrócono mi uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, w postępowaniu mamy ewidentny i oczywisty konflikt interesów i to aż dwu recenzentek. Jedna współpracowała z habilitantem we współnym grancie (żeby było śmieszniej, już tego nie ma na stronach UW), a druga jest współautorką wspólnej publikacji. Jest dla mnie oczywiste, że obie recenzentki miały (mniejszy lub większy) interes w tym, żeby napisać pozytywną recenzję.
Proszę zwrócić uwagę, że ja nie twierdzę, że recenzje są nierzetelne, że powinny być negatywne. Ja jedynie twierdzę, że obie recenzentki nie powinny były być recenzentkami.
Osoby, które do mnie napisały w tej sprawie, twierdzą, że konflikt interesów został zauważony i zgłoszony. Problem jednak zsotał odrzucony, bo przecież w wypadku tak biegłych osób jak przewodniczący postępowania, żadne kodeksy etyczne się nie stosują.
Tu sprawa się jednak nie kończy. Dostałem również kilka fragmentów publikacji habilitanta, które zestawiono z fragmentami innych publikacji. I nie trzeba być wybitnym (a nawet żadnym) politologiem, żeby stwierdzić, że fragmeny pracy habilitanta są bezpośrednim tłumaczeniem artykułów, z którymi są porównywane.
Ale jest tu pewien myk. Otóż rzeczywiście po, na przykład, długim akapicie, którym jest tłumaczeniem na żywca, jest przypis (tamże, s. xx-xy). Taki przypis wynika z tego, że publikacja jest przywoływana w akapicie poprzednim. Jednak tekst nie jest w cudzysłowie, czy też nie jest inaczej zaznaczony fakt cytatu. Co ciekawe, następny akapit czy dwa są również takimże tłumaczeniem, A jakże, tu też pojawia się przypis. I tekst wygląda na przykład tak:
-
-
- Akapit – tłumaczenie (przypis)
- Akapit – tłumaczenie (przypis)
- Akapit – coś od siebie
- Akapit – tłumaczenie (przypis).
-
I tak to się piszeeeee! Nieocenione, przy okazji, są próby przybliżenia literatury zagranamicznej czytelnikowi lokalnemu, który po zagranamicznemu może ani du du. I jak tu habilitacji nie dać?
Ale zacząłem się zastanawiać nad czym innym. Jawi mi się bowiem przed oczyma duszy pytanie, jaka część publikacji habilitanta może być tak napisana? Bo, tak, habilitant daje przypis, jest (chyba) kryty, jednak pisze książkę nieswoimi słowami, nie wskazując przy okazji na to. Nie ma cudzysłowu, tekst płynie płynnie, a my przecież czytamy książkę habiltanta, a nie tłumaczenie.
I dlatego ja tu bym chciał zapytać Uniwersytet Warszawski i Wydział Polityczny, ile wkładu oryginalnego we własną książkę wymaga się na habilitacjach na UW? 70 proc? 50 proc? Mniej? Więcej? Albo inaczej – co który akapit musi taki habilitant napisać od siebie? I na przykład, czy jeśli habilitant tak co trzeci musi, to czy profesorant musi co drugi? A może co czwarty, bo profesorant już znużony bardziej życiem, a i jego akapity doniośnielsze są. I czytelnik mógłby tyle doniosłości nie znieść.
Od razu mówię, że dla kolegów i koleżanek pytam.
Mam zresztą więcej pytań. Czy na uczelni niebadawczej trzeba więcej czy mniej swojego? Czy stosunek włąsnego do niewłasnego liczony jest średnio na tekst, czy też wymagana jest ściśle wrzuta od siebie co trzeci akapit? A może na przykład od serca napisany wstęp to off-set całych stron tłuamczeń w części głównej?
Jak mi doniesiono, problem tychże, powiedzmy, nieścisłości przypiśnych, zgłoszono w trakcie omawiania opisywanej habilitacji. Zgłaszający te problemy usłyszał szybko: Jaki jest pana prawdziwy cel? I ja, jako bloger zaangażowany w życie akademickie kraju, chciałbym dodać, że warto by również zadać pytania następujące:
-
-
- Kto za panem/panią stoi?
- Kim był pana/i ojciec/matka?
- Od kiedy pan/i lubi donosić?
- Czy przestał pan/i bić żonę/męża?
-
Być może w komentarzach pojawią się dodatkowe pytania, żeby można było jeszcze ciekawiej prowadzić postępowania habilitacyjne na Uniwersytecie Warszawskim, a może też gdzie indziej.