Język to franca?

Zadano mi ciekawe pytanie: „Czy habilitant musi znać język angielski w stopniu umożliwiającym mu wygłoszenie seminarium quasihabilitacyjnego w tym języku?

 

Myślę, że znajomość języka angielskiego jest dzisiaj stanem domniemanym w większości dyscyplin (nie wiem, jak jest w teologii, ale co mi tam). Zdecydowana większość z nas jest posługuje się angielskim na tyle, żeby przeczytać artykuł czy ich kilka w tym języku i to na dodatek, z grubsza, ze zrozumieniem. Jednak bierna znajomość angielszczyzny nie oznacza umiejętności wypowiedzenia się w tym języku, nie mówiąc o tym, by wygłosić referat. O wykładzie zapominając.

 

Klinicznym przykładem takiego stanu rzeczy są uczeni na konferencjach, którzy czytają swoje referaty, jednak nie są w stanie odpowiedzieć na pytanie publiczności. Nawet zakładając, że taki referent jest w stanie zrozumieć zadane pytanie, nie jest on w stanie samodzielnie wypowiedzieć ani słowa odpowiedzi.

 

I tu powstaje pytanie. Zakładając, że spełnione zostają postulaty, by do komisji habilitacyjnych wprowadzać naukowców zza granicy, a komisja zażyczy sobie spotkać się z habilitantem, co jeśli habilitant nie będzie w stanie się z komisją porozumieć? Pytanie, moim zdaniem, nie jest trywialne. Na dodatek wymóg konwersacji po angielsku moim zdaniem wykracza poza kompetencje potrzebne do uprawiania nauki. Innymi słowy, potrafię sobie wyobrazić wybitnego uczonego, który publikuje świetne artykuły, ale który również systematycznie odmawia udziału w konferencjach czy innych spotkaniach ze względu na nieśmiałość.

 

Moje pytanie zatem, dzięki korespondetowi, jest takie: Czy habilitant musi mówić po angielsku. Nie czytać, nie pisać, ale właśnie mówić.