Na Twitterze znalazłem jeszcze jedną propozycję punktacji wydawnictw. Nie do końca wiem, po co autor z zespołem się namęczył; szansa na to, że MNiSW zmieni teraz swą listę, jest zerowa. No ale skoro się namęczył, to ja rzuciłem okiem. Przyznam szczerze, że jezioro za oknem spowodowało, że nie wczytałem się w 13 stron z uwagą, na którą dokument ten z pewnością zasługuje. Toże jezioro spowodowało również, że nie czytałem dyskusji pod poprzednim wpisem, więc nie wiem, czy już o tym nie pisano.
Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego nie wczytywałem się. Otóż autor, który nie wie, że słynny uniwersytet z Baltimore nazywa się Johns Hopkins University, a nie „John’s Hopkins”, jest dla mnie dość niewiarygodny i szkoda na niego czasu. Zastanawiałem się nawet przez chwilę nad tożsamością Johna, który posiada owego Hopkinsa, ale się poddałem.
Więc jeszcze raz: Mr Hopkins z niewyjaśnionych bliżej powodów miał na imię Johns. Tak, z „s”. I uniwersytet jego imienia również nazywa się Johns Hopkins University. I tak przy okazji – JHUP wcale nie jest najstarszym wydawnictwem uniwersyteckim w USA. Jest najstarszym wydawnictwem uniwersyteckim, które działa bez przerwy („continuously running”) . To jednak dość zasadnicza różnica, a autorom raportu zalecam czytanie ze zrozumieniem.
Zajmijmy się jednak meritum. Szlag mnie jasny trafia, gdy autor podtrzymuje idiotyczny podział na wydawnictwa komercyjne i akademickie. Otóż te drugie są równie komercyjne. Nikt nie wydaje książek, które się nie sprzedadzą, bo wydawnictwo szybko straciłoby prawo bytu. OUP czy CUP nie są subsydiowane przez uniwersytety, których nazwy noszą w swych nazwach po to, by wydawać książki przynoszące straty.
Drugi szlag mnie trafia, gdy autor usiłuje sprzedać ideę obiektywności swoich list. Listy autora są tak samo arbitralne jak lista MNiSW i co najwyżej można sobie pogadać o tym, czy lepiej, że minister dopisuje, czy że autor dokumentu uważa, że wydawnictwo musi wydać 500 książek naukowych i 50 czasopism. Skoro jednak autor tak bardzo lubi cyfrę 5, to proponowałbym 555 książek i 55 czasopism. Będzie jeszcze piękniej.
Nie chce mi się pisać o innych kryteriach, bo są one równie bez sensu. Dlaczego 100 książek? Jakie rankingi akademickie? Dlaczego dziesięciolecia istnienia? To wszystko wynika jedynie z chciejstwa autora i nie ma żadnego powodu, by uznać, że te kryteria są choć z niewielkim stopniu lepsze od przyjętych przez MNiSW. Z całą pewnością też dziesięciolecia istnienia nie gwarantują jakości wydawanych książek.
Postanowiłem jeszcze przyjrzeć się choć jednemu czasopismu za 200 gowinków, która u autora spada na łeb szyję. Padło na Bloomsbury, którego punktacja wywołała na początku roku pewne zaskoczenie (podobnie jak brak 200 pkt. dla Palgrave).
No więc argumenty, że Bloomsbury wydaje Harrego Pottera wskazują po raz kolejny na to, że tego, co pisze autor, nie należy traktować poważnie. Oczywiście Bloomsbury Academic nie wydaje HP. Nie wiem też, czy wydawnictwo to wydało jakąś dyskutowaną książkę w ciągu ostatnich 5 lat, jestem jednak pewien, że autor też tego nie wie. Zupełnie nie wierzę, że autor (a nawet autor z zespołem) jest w stanie wyrobić sobie zdanie na ten temat.
Szkoda, że autor nie wypowiada się nt Palgrave, uznając, że Elsevierowi czołówka się należy. Jakby nie słyszał, że Elsevier miał (i chyba nadal ma) duże kłopoty wizerunkowe w międzynarodowym środowisku naukowym. Bardzo więc wątpię, by w „rankingach akademickich” zajmował aż tak wysokie miejsce.
I na koniec. Chętnie bym poznał nazwiska członków zespołu prof. dr. hab. Kazimierza Słomczyńskiego. Podpisywanie się „w imieniu zespołu” jest równie żenujące, co pisanie „John’s Hopkins”.