Koniec świata?

Za każdym raem, gdy zapisywałem się do jakiegoś towarzystwa akademickiego, wypełniałem formularz, uiszczałem opłatę i stawałem się członkiem. Zaskoczony dlatego byłem, gdy jakiś czas temu dostałem maila od profesora, który postanowił zostać członkiem jednego z polskich towarzystw w naukach społecznych. Okazało się, że wypełnienie formularza to dopiero początek. Żeby dostąpić zaszczytu członkowstwa, profesor potrzebował dwóch członków wprowadzających, określenia zainteresowań, na podstawie których przyjmie go (albo i nie) stosowna sekcja Towarzystwa. Co ciekawe, Towarzystwo nie dopuszcza ogólnego zainteresowania dyscypliną – zaineresowania kandydata na członka muszą być wyraźnie sprecyzowane! Dopiero wtedy Towarzystwo podejmowało decyzję o członkostwie.

 

Piszę o tym nie tylko dlatego, żeby pośmiać się z nauk społecznych, ale zwrócić uwagę na kolejny przykład megalomanii i izolacji nauki polskiej. Co jeśli jakiś doktorant, albo młody doktor, drugie pokolenie polskich emigrantów, będzie chciał się zapisać do towarzystwa? Skąd taki młody ktoś weźmie sobie dwóch członków wprowadzających? Ma po prośbie chodzić? A co ze studentem pierwszego roku, nie mówiąc już o studentach dyscyplin pokrewnych? A może inaczej – czy rzeczywiście znany i uznany zagraniczny profesor dyscypliny, który postanowi zapisać się do towarzystwa, naprawdę będzie prosił dwóch członków o wprowadzenie?

 

Myślę i myślę i nie potrafię znaleźć zalet członków wprowadzających do stowarzyszenia dyscyplinarnego! Rzeczywiście, istnieje niebezpieczeństwo, że zapisze się do niego jakiś matematyk, inżynier, a nawet, tfu tfu, dyscyplinarnie niezrzeszony, ale może nie jest to od razu koniec świata?