Na tweet z nowym wpisem prof. Galasińskiego zareagowałem mówiąc o tym, że większość z nas zna ból niekompetentnego i nieuczciwego peer review, ale niewielu z nas odważyło się na napisanie o tym wprost. Sam autor blogu również zatrzymuje się przed zidentyfikowaniem czasopism i redaktorów, o których jest jego wpis. Podejrzewam, że sam nadal chce publikować.
Z doświadczenia znam zjawiska, o których mówi Profesor; gdy zapytałem kilka innych osób, okazało się, że też ich doświadczyli. Powstaje więc pytanie – czy można z tym coś zrobić, a jeśli można, to co. No i pomyślałem, że to o tym będzie mój nowy wpis o uzdrawianiu peer review. Niestety, wpis nie powstanie, bo nie mam pojęcia, jak to zrobić. Nawet gdyby powstało nowe repozytorium durnych recenzji, to i tak przecież nie napiszę na nim pod nazwiskiem, wskazując, że Journal of X and Y własnie przysłał mi głupią recenzją, której nie zakwestionował redaktor dr John Editor.
Co zostało? Niewiele. Ale ostatnio natknąłem się na inicjatywę podpisywania recenzji. Tak, tych anonimowych. Podpisując się, biorę odpowiedzialność za to, co się piszę. Wskazuję na to, że moja recenzja jest moją 'prawdziwą’ oceną. Zadałem sobie więc pytanie, czy zacznę podpisywać się pod recenzjami, które piszę? Niestety, odpowiedziałem sobie, że nie, a może raczej nie, a w najlepszym przypadku, że nie wiem. Jednak uczciwie rozważę to. Za każdym razem mając nadzieję, że nie recenzuję artykułu profesora z Polski.