Na blogu prof. Galasińskiego nowy wpis na temat przepraszania za poziom angielskiego konferencyjnego prelegenta (i nie tylko). Profesor-lingwista staje po stronie przepraszających, ja z kolei mam raczej odwrotne skojarzenia. Mnie zawsze te przeprosiny irytowały i irytuja. Mam też poczucie absurdalności sytuacji. No bo skoro już przyjeżdza delikwent na tę konferencję i zdecydował się na niej coś powiedzieć, to trochę za późno przepraszać, że on po angielsku może me i be, ale już na pewno nie kukuryku. Z kolei nigdy nadmiernie mi nie przeszkadzały nawet szalone przekształcenia słów, o ile tylko dało się domyśleć, o co chodzi mówiącemu. Co więcej, zdarzyło mi się myśleć, że przeprosinami prelegent wymusza na słuchaczach litość dla siebie.
To wszystko jednak małe piwo wobec tego, że niejednokrotnie zdarzyło mi się być na konferencji, na której prelegent wyrecytował wykuty na pamięć referat, a potem nie był w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie, bo po prostu nie mówił po angielsku. A ja w nosie mam, że mówi bezokolicznikami, jeśli tylko ma coś ciekawego do powiedzenia. No ale niech chociaż te bezokoliczniki z siebie wydusi.
Jadąc na konferencję, podejmujemy zobowiązanie, że jesteśmy w stanie wygłosić referat. Moim zdaniem drugorzędne jest to, jak (nie)pięknym językiem to zrobimy. Zamiast więc przepraszać za to, że Joseph Conrad przewraca się w lingwistycznym grobie, może lepiej zastanowić się nad tym, czy uda się nam zrozumieć i odpowiedzieć na proste pytanie. A potem, sorry Panie Profesorze, nie marudzić, że nam ludzie te ochłapy litości rzucają.