Tym razem prof. Śliwerski dzieli się poglądem, że nowa habilitacja jest łatwiejsza, twierdząc nawet, że 'generalnie panuje taka opinia’. W niedawnym wpisie łączy łatwość nowej habilitacji z brakiem kolokwium i wykładu habilitacyjnego.
Iście profesorski punkt widzenia. Nie zgadzam się z taką opinią (nie sądzę też, by panowała 'generalnie’) i uważam, że jest ona wynikiem chęci przywrócenia części władzy profesorskiej. Ileż prościej byłoby, gdyby komisja i rada mogły nie opierać się jedynie na publicznie dostępnych recenzjach! Jakże przyjemnie byłoby znów móc popatrzeć na habilitanta, który się wije odpowiadając na pytania z czwartego roku studiów. A potem, ludzcy państwo, jednak nadać stopień. Bo przecież nie wiedział, ale ksiażkę Pana Profesora czytał, a może nawet i kupił.
Ale może to Pana Profesora boli najbardziej. Pisze pedagog:
Każdy sam wybiera sobie jednostkę i nie musi o to pytać dziekana czy dyrektora instytutu, tak własnego, jak i obcego. Nie trzeba być zatrudnionym w uczelni czy instytucie naukowym, by ubiegać się o habilitację czy tytuł naukowy. Wszystko zatem, a w każdym razie bardzo dużo jest w rękach tej osoby, która wnioskuje o nadane jej stopnia czy tytułu naukowego.
A to przecież jakże wyraźnie naruszyło relacje poddaństwa, przypisania do ziemi, a może i pierwszej nocy! Jak tak można?!