Niech się chociaż wstydzą

Jakież to zalety ma stara procedura habilitacyjna? Na pierwszy (może i na drugi też) rzut oka stara procedura różniła się od nowej w czterech aspektach. Po pierwsze, nowa procedura wyraźnie chce umiędzynarodowić dorobek habilitanta (tu te wszystkie JCRy i ERIHy), nie ma kolokwium, nie ma wykładu, a na dodatek wszystko jest jawne. Na czym więc polega problem?

 

Otóż problem polega na tym, że Państwu Profesorom odebrano część władzy. Do tej pory mogli się wymądrzać na kolokwium, przeczołgać habilitanta (nie musieli, ale mogli), mogli się też wymądrzać na temat jego wykładu (wszak każdy profesor ma kompetencje, by oceniać wykład), nawet i po kilku minutach (rekordzista, o którym słyszałem, mówil mniej niż 10 minut, co nie przeszkodziło Radzie głosować nad wykładem). I jeszcze najważniejsze:  recenzenci mogli napisać każdą bzdurę. Teraz, co prawda, też mogą, ale nawet  ja mogę się z tego pośmiać. Niestety tylko za plecami, ale i tak jest fajnie. Nagle Państwo Profesorstwo stało się obiektem krytyki i to na dodatek czasem zjadliwej i dotkliwej. A oni nadal muszą  publicznie wystawiać na ocenę swe kompetencje. No po prostu dopust boży!

 

I już słyszę, że nie każde kolokwium, nie każdy wykład, nie każdy recenzent. Tyle że ja to wiem i nie o to idzie. Idzie o to, że kolokwium może takie być, że wykład można przerwać po kilku minutach, że można napisać każdą bzdurę. A wszystko bezkarnie!!

 

Nowa habilitacja, przy wszystkich swych ułomnościach, odebrała profesorom część władzy. Małą, ale jednak. I choć w nowej procedurze recenzenci są oczywiście nadal praktycznie bezkarni, niech się przynajmniej czasem wstydzą!