Okazuje się, że cytowany we wcześniejszym wpisie felieton prof. Nalaskowskiego balansuje na granicy, a le granicy nie przekracza. Tak donosi Gazeta Wyborcza w Toruniu. Dziennikarz pisze:
Słowa toruńskiego profesora nie mieszczą się w standardach żadnej cywilizowanej dyskusji. Nie przystoją człowiekowi, który jest wychowawcą i nauczycielem młodzieży.
I ja się z tym zgadzam. Gdybym był gejem na UMK (a zapewne, o zgrozo, nawet w Toruniu ich nie brak), to był się czuł opluty przez uniwersytet, który przecież powinien mnie bronić. I dać mi możliwość studiowania w środowisku, które nie uznaje mnie „obcą kulturowo i historycznie tęczową zarazą. ”
Czy należy wyciągnąć konsekwencje dyscyplinarne wobec Nalaskowskiego? Nie wiem, nie do mnie należy taka decyzja. Chodzi o to, żeby uniwersytet w krótkich żołnierskich słowach odciął się od tego, co mówi jego przedstawiciel. Autor linkowanego tekstu przypomina, że również w wypadku antysemickich wypowiedzi jednego z profesorów UMK zastosował strategię strusia. Warto przypomnieć, że UAM zabrał głos po obrzydliwych słowach biskupa związanego z uniwersytetem. Okazuje się, że można.
Problem z tym, że strusie, chowając głowę w piasek, zapominają, że na powierzchni zostaję wypięte dupsko. I UMK właśnie po tym dupsku zasłużenie dostaje. I oby dostał jak najboleśniej.
Zacząłem się zastanawiać też, co, według cytowanego dziekana Petrykowskiego, byłoby przekroczeniem granicy. Bojówki na kampusie to już byłoby to? Czy uniwersytet powiedziałby, że nie popiera, ale rozumie? Może ci „chronieni przez policję gwałciciele” powinni po prost zrezygnować ze studiów, żeby profesura UMK nie musiała się z nimi w ogóle spotykać?
Skoro, hasło „dosyć negocjacji” jest zbyt subtelne, co jeszcze trzeba powiedzieć, żeby UMK uznało, że jednak tak nie wypada? Jak daleko UMK się nagnie? Czy może jednak uzna za stosowne znaleźć kręgosłup?