Piaskownice

W komentarzach pod poprzednim wpisem już pojawił się link do najnowszego wpisu prof. Śliwerskiego. Co na ten temat sądzi profesor pedagogiki? Zaczynamy od dowcipu – artykuły po angielsku w czasopiśmie pedagogicznym mogły oznaczać, że ktoś z Harvardu się pofatygował. Za chwilę jednak profesor przyznaje, że artykułów i tak nikt nie czyta, a na Harvardzie i poza nikt o czaspiśmie nie słyszał. Publikowanie po angielsku to więc szpan i podreperowanie własnego ego oraz punkty.  Na dodatek, pisanie po angielsku uniemożliwia kontrolę społeczną.

 

Bardzo to dziwny wywód. Nie wiem, o jakiej kontroli społecznej pisze prof. Śliwerski, nie chce mi się wierzyć jednak, że przejmuje się opnią społeczną na temat swych publikacji, zakłądając, że taka w ogóle istnieje. We wpisie pojawia się też jeden z nurtów polskich postaw wobec 'Harvardu’. Skoro nas nie czytają, to my się będziemy czytać nawzajem, a jeszcze kontrolą społeczną zaszpanujemy. A ostatnio była superhabilitacja habilitantki z Łodzi z książką w tejże Łodzi wydaną! I żadne nam OUPy i CUPy dzieci nie będą tumanić!

 

A oto dlaczego ja pubikuję po angielsku. Otóż chcę brać udział w dyskusjach, które toczą się w mojej dyscyplinie (nie w Polsce, ale w mojej dyscyplinie). Chcę też mieć satysfakcję publikowania tam, gdzie publikują najlepsi (tu prof. Śliwerski ma rację – o ego też chodzi!). Chciałbym bowiem, żeby mnie czytali ludzie, którzy mają rzeczywisty (nie ten gwarantowany ustawowo) wpływ na rozwój dyscypliny. Nie piszę po polsku dlatego, bo to ogranicza zasięg moich publikacji do tych kilkunastu/-dziesięciu/set osób zajmujących się podobnymi rzeczami. A ja chciałbym dotrzeć do kilku+ tysięcy.

 

Prof. Śliwerski zdaje się też nie rozumieć, że te opubikowane po angielsku artykuły można rozesłać do znajomych, można umieścić na swoich stronach internetowych. I nie przychodzi mu do głowy, że każdy przeczytany artykuł to również reklama dla pisma. My przecież mamy tu naszą (narodową) piaskownicę, nasze foremki i babki i sami sobie ocenimy je jako wybitne.