Po histerii i miauczeniu jojczenie

Powtórzę to, co już napisałem na forum. Nie piszę tego bloga  po to, żeby się pokazać jako dzielny habilitant ze wszystkim sobie radzący, który w 3 dni ma wszystko gotowe, nie ma cienia wątpliwości, z zachwytem patrzy na poczynania mędrców z Centralnej Komisji  i w stachanowskim pędzie prze do przodu, ku habilitacji i świetlanej przyszłości. Ten blog, choć publiczny, jest przede wszystkim zapisem moich doświadczeń z habilitacją, a nie próbą polukrowania siebie i procesu. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby za parę lat móc do tego wrócić. Zdecydowałem się na pisanie bloga, publicznie, bo chciałem się podzielić tymi doświadczeniami z innymi (co zresztą przeszło moje najśmielsze oczekiwania). I ja chcę móc wrócić również do tych frustracji i dlatego je zapisuję i będę to robić nadal.

Co więcej, jestem dość przekonany, że moje, nazwijmy to, rozterki, frustracje, czy zniechęcenie procesem nie są wyjątkowe. I racze myślę, że są typowe, tylko że ci, którzy są w trakcie nic nie mówią (chyba że tym, którym ufają), a ci po wszystkim już ich nie pamiętają lub wolą nie pamiętać.  Te wszystkie negatywne emocje nie wynikają jednak z tego, że muszę zrobić habilitację (przyjmuję to jako część pracy), ale z tego, że marnuję ogromną część czasu na wypełnianie durnych formularzy w dwu językach, które do kitu są komukolwiek potrzebne. A tak się składa, że na dysku leży kilka pilnych artykułów, które muszę skończyć wczoraj, a nie kończę, bo tłumaczę pieprzony autoreferat. I tak, moja frustracja zaczyna osiągać stany wysokie.

 

Na koniec jednak powiem, że nie sądzę, bym jojczał. Mój sprzeciw wobec procedury jest, jak sądzę, całkowicie racjonalny.