Po ostatnim wpisie dostałem maila w sprawie relacji rodzinnych na uczelni. Mail również dotyczył profesorskich pociech, jednak nie tych habilitujących się a studiujących. Autor maila pisze o przepychaniu, presji, dodatkowych terminach, telefonach w sprawie 'akademickich’ dzieci.
Osobiście spotkałem się z takimi naciskami tylko z drugiej ręki, od koleżanek i kolegów. Jedna z moich ulubionych historii, to historia pewnej rekrutacji, w której startowała córka 'pani doktor’, która na rozmowę kwalifikacyjną przybyła z matką. Pani doktor, najwyraźniej nie wierząc w możliwości córki, a wierząc w moc swego doktoratu sprzed 40 lat, podeszła do członka komisji (mojego kolegi), który udawał się 'za potrzebą’ i po przedstawieniu się powiedziała:
Jestem koleżanką prof. Xa i prof. Ya.
Członek komisji, profesor belwederski, odpowiedział, że mu bardzo miło i że dziękuje za przekazane informacje i odszedł od zaskoczonej brakiem reakcji zatroskanej matki z doktoratem. Córka się dostała, bo była dobrą kandydatką, ale interwencja matki miała raczej skutek odwrotny od zamierzonego. A zatem kolega profesor opowiedział komisji o próbie nacisku, wyrażając zniesmaczenie.
Pisząc to, cieszę się po raz kolejny, że moi rodzice nie mogą mi ani pomagać, ani 'pomagać’ w mojej pracy zawodowej. Podziwiam też te wszystkie dzieci, którym udało się nie wykorzystywać pozycji swych profesorskich rodziców.