Prof. Przemysław Urbańczyk ubolewa nad stanem polskiej nauki, a przede wszystkim konkursów i postępowań awansowych. Artykuł jest długi (by nie powiedzieć przegadany), a jedna z głównych jego myśli jest lament nad tym, że w humanistyce można się habilitować i uzyskać profesurę bez napisania książki. Ci, którzy książki nie napisali, nie tylko idą na skróty, ale na dodatek nie wykazali się umiejętnością prowadzenia wywodu, bo tylko w książce przerowadzony wywód liczy się jako taki dla profesora.
Mówiąc szczerze, nie chce mi się polemizować z prof. Urbańczykiem w sprawie kluczowości książek wydanych w Koszalinie, Piotrkowie czy Sanoku. Mam też pewne wątpliwości co do zasięgu książek wydawanych w wydawnictwach UWr czy UMK, ale profesor na pewno miał ważne powody, by tam swoje idące poprawną drogą wywody publikować.
Nie rozumiem jednak czegoś. Skoro w historii czy w archeologii pisze się ksiażki i są one tak ważne, to dlaczego komisje habilitacyjne i rady wydziału nie wymagają ich od habilitantów czy profesorantów? Kto, jeśli nie prof. Urbańczyk i jego koledzy mają dbać o to, by dorobki profesorskie czy habilitacyjne były odpowiednie? Pytam zresztą dość poirytowany kolejnym użalaniem się kolejnego profesora nad zaniedbaniami we własnej dyscyplinie! Może by się więc prof. Urbańczyk uderzyl w pierś archeologiczną i zamiast lamentować, zaczął piętnować tych wszystkich, co książki habilitacyjnej i profesorskiej nie wymagają!
Z ciekawości też wpisałem do gugli frazę 'professor of archeology’ i jednym z pierwszych hitów okazała się archeologia na Oxfordzie. Na miejscu profesora Urbańczyka napisałbym natychmiast do nich, bo zatrudniają oni taką oto pokrakę profesorską, co chwali się jedynie artykułami i książek chyba nie pisze. Inna pokraka napisała tylko jedną książkę i mogłaby co najwyżej habilitację dostać i to nie na pewno.
Na temat tego, że moim zdaniem nie warto oceniać jakości prac na podstawie gatunku literackiego, też mi się już nie chce pisać. Niech sobie archeologia z historią poużywają.