Na forum ciekawy wątek na temat „równoległej nauki”. Od 'badań’, że brak nasienia męskiego jest szkodliwy dla kobiety, przez doniesienia o lewicowych poglądach, które powodują niższą płodność (prawicowe Chiny górą!), do bioplazmy oraz, od siebie dodam, psychologii kwantowej, mamy w nauce polskiej nurt pseudo- czy antynaukowy, który ma się chyba całkiem dobrze (choć psychologia kwantowa na razie się nie habilitowała). Dodam moje trzy grosze.
Otóż uważam, że równoleglej nauki nie można widzieć poza kontekstem oceny w polskiej nauce. Uważam, że 'równoległa nauka’ wynika z tego, w jaki sposób oceniamy badania i siebe nawzajem. Czy jest bowiem wielka różnica między nieuczciwymi recenzjami a bzdurami o wpływie lewicowych poglądów na płodność człowieka? Czy podstawowe błędy w badaniach doktoranta czy habilitanta, które nie przeszkadzają w nadaniu stopnia różnią się od idiotyzmów na temat zbawiennego wpływu spermy na organizm kobiety? Wychodzi mi na to, że ta różnica to co najwyżej kwestia smaku, a nie zasady.
Różnice widać co najwyżej w zasięgu i odbiorze społecznym 'równoległej nauki’. Mieszanie w głowach ludzi słuchających wynurzeń naukowców równoległych jest zapewne bardziej szkodliwe, być może przez to etycznie bardziej naganne, wydaje mi się jednak, że naukowo jest to problem podobny. To, że problemy metodologiczne nie rozpalają wyobraźni społecznej, nie zmienia tego, że nieuczciwe recenzje są problemem błahym. To jednak przyzwolenie na nieuczciwość jest dobrym gruntem na całą resztę. Nie wierzę bowiem, że ludzie mówiący o nieistniejących badaniach, nie wiedzą o ich nieistnieniu. Po prostu mówią czy piszą bzdury, bo mogą.
Do tego już tylko można dodać upolitycznienie nauki polskiej, które, jak niedawno pisałem, jest według mnie ekstremalne. W ten sposób koło się zamyka, a równoległość może i według mnie będzie kwitnąć.