Sajens, srajens

Profesor Śliwerski znów ma problem. Tym razem miecz krytyki spada na doktorat z cyklu publikacji, którego kryteria ustalił niewymieniony z nazwy wydział uniwersytecki. Profesor pedagogiki przedstawia trzy główne zastrzeżenia. Po pierwsze, czytamy:

 

Pierwsza kwestia dotyczy liczby artykułów (rozdziałów), która autorom dotychczasowych rozpraw doktorskich jako monografii wydaje się banalnie niska.

 

Biorąc pod uwagę, że wydział oczekuje przynajmniej jednego artykuły z listy A, a to bariera, której nie przekroczyła większość habilitantów (a i profesorów) z pedagogiki, komentować tego nie będe. Po drugie:

 

W gruncie rzeczy nie dookreślono, czy owe periodyki muszą mieć ścisły związek z dyscypliną, w której zamierza doktoryzować się kandydat. 

 

No rzeczywiście – to jest dopiero prawdziwy problem. Proponowałbym, żeby czasopismo musiało mieć nazwę dyscypliny w tytule. Nie jakieś tam „Nature” czy „Science”. Po trzecie:

 

Znacznie poważniejszy problem stwarza zapis wskazujący na to, że zamiast rozprawy doktorskiej może ów doktorant przedłożyć publikacje, które ukazały się nie po otwarciu przewodu doktorskiego, ale przed jego otwarciem. W tym miejscu zaczyna się poważny problem, bowiem o ile nie ma wątpliwości, że napisane pod kierunkiem promotora i opublikowane na łamach czasopism teksty po otwarciu przewodu doktorskiego spełniają ustawowe warunki, o tyle w sytuacji powyżej zakreślonej alternatywy już nie.

 

Tak, to rzeczywiście byłoby niesłychane! Myślę, że potrzebna jest tu ustawa określająca, kiedy dokładnie rady wydziału mogą otwierać przewody doktorskie. Obecna samowola doprowadza do takich, nie bójmy się tego powiedzieć, wynaturzeń, że doktorant publikuje coś przed otwarciem przewodu i mówi, ze to doktorat. Strasznośc, którą trudno sobie nawet wyobrazić!!

 

I właściwie pozostaje mi jedno pytanie: jak sobie radzi świat? Przecież oni wszyscy powinni czytać polskie ustawy, nie mówiąc o blogu prof. Śliwerskiego, żeby wreszcie prowadzić prawdziwe przewody doktorskie.