Dna nie ma

Oto niedawne postępowanie profesorskie, na które zwrócono uwagę na Twitterze. Przynajmniej dwe recenzje w tym postępowaniu przejdą do historii nauki polskiej; przez dziesięciolecia będziemy mówić o tym postępowaniu jako o tym, które wyznaczyło nowe otchłanie nauki polskiej.

 

Otóż prof. Wróbel z Uniwersytetu Warszawkiego pisze:

 

Pracę ściśle naukową Andrzeja Zybertowicza oceniam krytycznie, jego działalność organizacyjna i dydaktyczną więcej niż pozytywnie. Osobiście uważam, że raz wyzwolona wola stania się profesorem jest nie do zatzymania. Jeśli Andrzej Zybertowicz uznał, że są powody, aby przyznać mu profesrurę, to zapewne tak jest.

 

Z kolei prof. Król z tej samej uczelni pisze:

 

Opinia moja jest wyjątkowo krótka, ponieważ przedstawione do oceny prace naukowe są nieliczne, a ich konkluzje na tyle nie dopracowane, że trudno o polemikę. Jednak prace te są.

 

A zatem pierwszy recenzent pisze to tym, że nie dorobek, lecz chęć szczera zrobi z ciebie belwedera, drugi recenzent pisze recenzje egzystencjalną – dorobek jest. Oczywiście dopuszczam możliwość, że recenzenci postanowili być w swych konkluzjach ironiczni, chcieli puścić oko do czytelnika. Tak mogło być, jeśli jednak tak było, to ja bym proponował, żeby swoją ironią recenzenci puknęli się w łeb. Recenzje awansowe nie są od tego, żeby w nich dodatkowe przesłania przesyłać.

 

Za każdym razem, gdy czytam tego typu recenzje, zastanawiam się nad tym, czy osiągnięto już dno. I gdy czytałem te dwie recenzje, doznałem olśnienia. Otóż pytanie, które zadawałem, było z gruntu bez sensu. Bowiem te recenzje pokazują, że żadnego dna nie ma. Są tylko poziomy bezednia, otchłani, w której znajduje się, jak się okazuje, również polska socjologia.

 

 

 

Mdłości

W niedawnej Polityce pojawił się artykuł profesorów Jemielniaka i Steca na temat nowej ustawy. Artykuł jest sceptyczny wobec i samej reformy, i diagnozy tego, co wymaga samej poprawy, z czym zresztą zgadzam się. Kolejna reforma to kolejne zamieszanie. Chciałbym jednak dodać swoje trzy grosze w sprawie habilitacji, choć autorzy piszą nie tyllko o tym.

 

Zgadzam się z autorami, gdy mówią o fetyszyzacji habilitacji, a także z tym, że obecne procedury awansowe nie odbiegają za bardzo do tego, co mamy na świecie. Hablitacja jest formą drugiego (po doktoracie, a przed profesurą) awansu naukowego, ma swoje zalety, ma swoje wady. Autorzy podkreślają zalety państwowości habilitacji, choć zdają się nie zauważać już istniejących znacznych różnic między habilitacjami na różnych uczelniach. Czy warto sie jednak nad tym zastanawiać? Moim zdaniem nie.

 

A dlatego, że jest zupełnie obojętne, jak będzie wyglądać habilitacja i czy w ogóle nawet będzie. Bo ważne jest to, czy  recenzenci zaczną pisać rzetelne recenzje. I konia z rzędem temu, kto do tego doprowadzi. Minister ze wszystkimi świętymi mogą sobie wprowadzać reguły i procedury, na jakie tylko mają ochotę. Jeśli jednak reguły te będą mniej lub bardziej powszechnie ignorowane, o kant naszego akademickiego tyłka je robić. Co więcej, jeśli na dęte recenzje nadal będzie mniej czy bardziej powszechne przyzwolenie, kolejna ustawa, a także ich pięć następnych, nie zmieni niczego w procedurach awansowych. Kształt habilitacji jest moim zdaniem tematem zastępczym. Reszta tego, co napiszę, jest wobec powyższego drugorzędna i piszę to, bo coś napisać trzeba.

 

Nie zgadzam się z autorami artykułu w sprawie znaczącego wkładu – moim zdaniem powtarzają oni polskie zadęcie habilitacyjne. Przeciętni, a nawet i nieprzeciętni, doktorzy habilitowani nie mają istotnego wkładu w nic poza swoimi karierami i jeśli chciałbym jakiejkolwiek zmiany w przepisach awansowych, to właśnie chciałbym zastąpienia nonsensu 'znacznego wkładu w rozwój dyscypliny’ zwykłym 'znacznym dorobkiem’. Jesteśmy krajem, w którym tysiące profesorów podwórkowych i ogółnoterytorialnych, ma certyfikowany znaczny wkład, choć nikt w dyscyplinie o nich nie słyszał poza ich kolegami z pracy i ze studiów. Ta zmiana jest jednak nieważna, jeśli nadal procedury będą nierzetelnie prowadzone.

 

Moim zdaniem naiwnością jest też oczekiwanie, że 10 najlepszych prac przedstawianych do habilitacji będzie czynnikiem projakościowym. Chciałbym zwrocić uwagę, że dzisiaj wielu habilitatnów przedstawia do oceny znacznie mniej niż 10 publikacji, na przykład tylko jedną, i nie miało to żadnego wpływu na poprawienie jakości habilitacji. Nie wpłynęło też na poprawę jakości recenzji. Powtórzę jednak: przytłaczająca część z nas nie ma znaczącego wpływu na rozwój dyscypliny i nie zmieni tego przedstawienie dowolnej liczby publikacji. Możemy się jedynie wykazywać dobrym, bardzo dobrym, świetnym dorobkiem naukowym. 

 

O wymogu wypromowania doktoranta, zgadzam się kompletnie z autorami. To idiotyczne, choć trzeciorzędne.

 

Obecny minister chce mieć ustawę, więc będzie miał ustawę. Nie ma najmniejszego znaczenia to, czy warto ją mieć i co ma w niej być. Poza kolejnym zamieszaniem ustawa nie zmieni nic w sprawach ważnych, nie mowiąc o bardzo ważnych. Jeśli miałym stawiać na konkretne jej konsekwencje, to postawiłbym na to, że jeszcze więcej polskich uczonych wyjedzie z Polski, mając serdecznie dość kolejnej ustawy. Ale grunt, że minister przejdzie do historii jako twórca kolejnej reformy. Mdli mnie od tego, mówiąc szczerze.

Niech przemija!

Dostałem kilka listów w sprawie poprzedniego wpisu, wszystkie zarzucające mi, że za daleko się posunąłem wobec krytyki profesora, którego tożsamość jest prawdopodobnie łatwa do zidentyfikowania.

 

Poprzedni wpis napisałem po długich wahaniach. Jednak nie zmienię go; nie dostałem żadnego argumentu, który przekonałby mnie, że nie mam racji. To, że pisałem o artykule wybitnego profesora (to najczęstszy zarzut wobec mnie), nie zmienia faktu, że artykul i zawarte w nim postulaty są nonsensowne i szkodliwe. W szczególności oczywiście postulat o recenzowaniu 'psychiki’ habilitanta. Moim zdaniem, artykuł prof. Abby to przejaw nonszalancji wobec praktyk, jakimi się kieruje nauka. Spersonalizowanie oceny, jej kompletna uznaniowość mogą tylko zaszkodzić postępowaniom awansowym. Uważam, że należy dążyć do postępowań, w których recenzje oparte są o oceny uznawalne w całym świecie naukowym. Ocena 'psychiki’ przez recenzenta-inżyniera wystawiłaby polską naukę na kolejne pośmiewisko.

 

Uważam, że prof. Abba tęskni za światem, który na szczęście przemija. Powoli, z bólami, ale przemija. To świat, w którym profesor był panem życia i śmierci (zawodowej), a jego sympatia lub jej brak decydowały o karierach naukowych. To świat, w którym Ryszard i Adam czują się jak ryby w wodzie, łamiąc karierę 'sprytnemu gejowi’. Oby ten świat przeminął jak najszybciej i nigdy nie wrócił.

 

Ostrość mojego poprzedniego wpisu wynikała z tego, że jeszcze nie tak dawno temu ktoś mógłby oceniać moją 'psychikę’, a znam wielu profesorów, którzy mnie nie lubią (ze wzajemnością). Na szczęście oceniano mój dorobek!

 

Przodownicy

Niedawno zamieszczony autoreferat z pedagogiki to kolejny przykład dominacji książek w polskich naukach społecznych. Oto osiągnięcie, na które składa się cykl 3 książek wydanych w ciągu ledwo ponad roku (dwie są wydane w 2014 r., a jedna w 2015). I nie są to broszurki, ale prawdziwe długometrażowe książki. Przyznam szczerze, że miałbym trudności z samodzielnym wydaniem 3 dobrych artykułów w takim tempie, a tu habilitantka wydaje kilkaset stron książek (musiała napisać ponad  tysiąc stron maszynopisu?). I to niejedyne książki habilitantki.

 

Nie mam pojęcia o tym, czym zajmuje się habilitantka. Jednak nie potrafię sobie wyobrazić wydania dwu dobrych książek naukowych w ciągu roku, dokładając kolejną na początku następnego. I nie rozumiem takiego uprawiania nauki.

Nędza i rozpacz

W jednym z ostatnich wpisów zacytowałem następujący fragment recenzji habilitacyjnej:

 

(habilitant) nie zna i nie potrafi poprawnie zastosować metod badawczych, ani dokonać świadomej i uzasadnionej selekcji źródeł.

 

W recenzji linkowanej pod ostatnim wpisem przez trzy.14 znajdujemy zdanie następujące:

 

w autoreferacie przygotowanym przez kandydatkę mamy do czynienia z zastraszającym brakiem zrozumienia tego co jest istotą pracy naukowej.

 

Choć tego typu krytyka nie jest częsta, to jednak trudno ją uznać za wyjątkową. Co rusz w recenzjach habilitacyjnych można się natknąć na krytykę, która wskazuje, że habilitant nie posiadł podstawowych kompetencji w projektowaniu, prowadzeniu czy podsumowywaniu badań naukowych. Habilitantom zarzuca się wręcz szkolne błędy metodologiczne, nie mówiąc o umiejętności refleksji czy krytycznym spojrzeniu na badania własne czy innych.  

 

Problem w tym, że taka krytyka dużo bardziej pasuje do recenzji prac licencjackich czy magisterskich, być może i doktorskich (choć trudno mi wyobrazić sobie doktorat, który wskazuje na nieumiejętność zastosowania metod badawczych). Jednak zarzuty braku zrozumienia, co jest istotą pracy naukowej za żadne skarby nie chcą mi pasować do recenzji habilitacyjnej. I nawet jeśli część tych zarzutów jest nietrafiona, część z pewnością rzetelnie oddaje poziom naukowy dorobku habilitantów. Powstaje w związku z tym nie tylko pytanie o poziom habilitacji, ale również o poziom badawczy osób z doktoratem, a zatem poziom (lokalnej) polskiej nauki.

 

Drugi problem, jaki się wyłania, to jak możliwe jest to, że tacy habilitanci jednak publikują i jaki jest poziom nie tylko tych publikacji, ale czasopism, tomów czy wydawnictw, które ich dzieła opublikowały. Oczywiście, niejednokrotnie rozmawialiśmy tu już o rodzinnych czasopismach itp., jednak z recenzji habiitacyjnych wyłania się obraz kompletnego dna intelektualnego. A zatem czy rzeczywiście obecnie w Polsce można opublikować dowolną bzdurę? A potem przedstawić ją jako dorobek habilitacyjny?

 

Po raz kolejny mam wrażenie, że obraz (przynajmniej części) polskiej nauki, jaki wyłania się z recenzji habilitacyjnych, to obraz nędzy i rozpaczy.

Chytruski

Na DNU kolejna dyskusja na temat publikacji (tym razem głównie recenzji), ktore powinny lub nie powinny wchodzić do dorobku habilitanta. Takie dyskusje tyle mnie dziwią, ile wprawiają w zakłopotanie. Odnoszę bowiem wrażenie, że są to dyskusje o przechytrzaniu. Innymi słowy, są o tym, jak wcisnąć do osiągnięcia (czy dorobku) habilitacyjnego wszystko, łącznie z rozprawkami z liceum oraz wpisami do pamiętnika koleżanki.

 

W dyskusjach, o których mówię, rzadko kiedy zadaje się pytanie o to, czy na przykład w recenzji można mieć (załóżmy przez chwilę, że to w ogóle możliwe) znaczny wpływ na rozwój dyscypliny. Czy w abstraktach, artykułach przeglądowych czy do czasopism branżowych można mieć taki wpływ? Moim zdaniem jest to niezwykle trudne (by nie rzec: niemożliwe), a habilitant, który wprowadza do oisiągnięcia tego typu publikacje, wskazuje zarówno na słabość swego dorobku  publikacyjnego, jak i na to, że nie rozumie, na czym polega wkład w rozwój nauki. Nie jej popularyzajca, kompilacja, krytyka, czy ogólna refleksja internetowa, ale właśnie rozwój dyscypliny przez wyniki badań, które pozwalają na wypracowanie nowej wiedzy.

 

Na tym blogu napisano już wiele na temat nierzetelnych, niekompetentnych czy zerżniętych z autoreferatu recenzji oraz na temat recenzentów, którzy posługuja się swym widzimisię, jednak rzadko piszę i ja i komentujący o patologiach wypływających z postępowania habilitantów. I krytykując system, nie krytykuję(emy) habilitanta, widząc go głównie jako ofiarę systemu. A jednak warto pamiętać, że również habilitanci maja swój ważny udział w rozwalaniu i degrengoladzie systemu. 

 

Światowość

Na blogu profesora Śliwerskiego wpis o habilitacji 'w światowym stylu’. Postanowiłem sprawdzić, jak wygląda światowa pedagogika według Profesora. Otóż pedagogika 'w światowym stylu’ to rozprawa po polsku, a w dorobku 4 artykuły w czasopismach wydawanych po angielsku. Warto zaznaczyć, że te cztery międzynarodowe artykuły to zazwyczaj o 4 więcej niż w dorobku przeciętnego profesora (podwórkowego czy nie) z pedagogiki (zdaje się, że w tym samego prof. Śliwerskiego)

 

Zaskoczył mnie jednak zachwyt Profesora. Prof. Śliwerski często opowiada o habilitacjach z pedagogiki i nigdy nie zauważa braku międzynarodowego dorobku u habilitantów. Nasz pedagog wychwala habilitantów pomimo tego, że nigdy nie przeszli przez międzynarodowy proces recenzyjny. A zdarza się, jak sądzę, że przez żaden proces recenzyjny. Na blogu, co więcej, można spotkać znaczny dystans wobec (wymogu) publikowania międzynarodowego.

 

Świetna pedagogika prof. Śliwerskiego może być więc tylko po polsku i nie musi być recenzowana (dodam: rzetelnie). Skąd więc ten zachwyt nad kilkoma artykułami po angielsku? Czyżby polska pedagogika nie była międzynarodowa?

 

 

Wygląd dorobku

Po raz kolejny trwa dyskusja na temat indywidualnego dorobku. Jeden z komentarzy, powtarzający zresztą to, co napisał jeden z recenzentów w dyskutowanym przewodzie profesorskim, dotyczył tego, jak 'wygląda’ dorobek. I zadaję sobie pytanie: czy  dorobek niezróżnicowany, publikowany w jednym czasopiśmie, jest rzeczywiście gorszy od dorobku z szerszym rozmachem? Albo szerzej: czy dorobek ma wyglądać? Na szczęście nikt mnie pyta o takie rady, moja odpowiedź na powyższe pytanie jest więc powiedziana blogowi a muzom.

 

A więc tak, ja również myślę, że dorobek ma wyglądać. Wybory miejsca publikacji są znaczące. Mówiąc inaczej, powiedziałbym, że jeśli uznajemy, że lepiej jest publikować w dobrych czasopiśmach (każda dyscyplina takie ma), bo to coś nam mówi o tej publikacji, to w konsekwencji uznajemy chyba też, że ważne jest 'zarządzanie dorobkiem’. Że różnorodność zasięgu, odbiorcy, środowiska, jest czymś, co czyni dorobek lepszym, a badacza pokazuje jako bardziej elastycznego, odważniejszego, przechodzącego przez więcej barier. I po prostu systematycznie robiącego dobre badania, które przechodza przez różne sita.

 

Na forum jakiś czas temu przecztałem, ze publikować może każdy, publikować w dobrym czasopiśmie każdy nie może. Dodałbym, że publikować w wielu dobrych czasopismach może jeszcze mniej. I dlatego warto, by dorobek wyglądał na to, że jego autor należy do trzeciej grupy.

Niespójności

Oto kolejna decyzja w sprawie odmowy nadania stopnia, w której uznaje się recenzje pozytywne za negatywne. Oczywiście, nie będę się wypowiadał na temat zasadności oceny,  chciałbym jednak tę decyzję skomentować.

 

Po pierwsze, jest tu kwestia recenzji. Widziałem już wiele bardzo negatywnych recenzji, które kończą się pozytywnyą konkuzją. Czy nazwiemy je recenzjami grzecznościowymi czy jakoś inaczej, są to recenzje, z których żywcem nie da się wyciągnąć pozytywnej konkluzji. A jednak ich autorzy to robią, tym samym  podważając proces. Jeśli recenzja jest wewnętrznie niespójna, to podważa ona zaufanie zarówno do recenzji, jak i całej procedury awansowej.

 

Po drugie, problemem jest również 'czytanie recenzji’. Zastanawiam się, na ile konkluzja recenzenta powinna być wiążąca i recenzja nie powinna być uznawana za negatywną, gdy jej konkluzja jest pozytywna. No przecież skoro recenzent się opowiada za nadaniem stopnia, to jest to decyzja, której nie powinno podważyć 'kreatywne czytanie’ recenzji (jakże wyraźne w nie raz omawianym tym wypadku. Z tego nie wynika, rzecz jasna, że konkluzja recenzji powinna być wiążąca dla RW. Jednak twierdzenie, że recenzja jest 'tak naprawdę’ negatywna, choć recenzent napisał pozytywną konkluzję, a poźniej głosował za nadaniem stopnia, jest co najmniej dziwna.

 

Chciałbym kiedyś napisać coś pozytywnego o procedurze habilitacyjnej.

Miejsce publikacji

Dużo myślę nad opisanym i komentowanym tu postępowaniem z 'psychologii kwantowej’. Chciałem podsumować to postępowanie stwierdzeniem, że dobrze, że recenzenci przeczytali dorobek habilitanta. Przecież to właśnie dzięki temu mogli dać odpór pseudonauce. I tak właśnie chciałem napisać na blogu.

 

Na szczęście poszedłem po rozum do głowy. Otóż gdyby od habilitantów oczekiwano publikacji w dobrych czasopismach, omawiany wniosek habilitacyjny nigdy by nie powstał. Wynurzeń habilitanta nikt poważny by przecież nie opublikował! Co więcej to  przecież absurdalne, by oceniać 'rozprawę habilitacyjną’, która została wydana w nieznanym choćby z nazwy (co podkreślają recenzenci) wydawnictwie. Jeśli tak, to po jaka cholerę to w ogóle czytać?!

 

To właśnie miejsce publikacji wskazuje, że dorobek habilitanta w ogóle warto czytać!